Prokom Trefl - PGE Turów: Pokazali charakter
Koszykarze PGE Turowa wrócili do gry jaką prezentowali na początku tych finałów i pokonali Prokom Trefl 74:69.
Sopocianie rozpoczęli mecz w nietypowym ustawieniu. Wydawało się, że mistrzowie Polski powrócą do piątki ze zwycięskich meczów trzeciego i czwartego. Od pierwszych minut zagrał Simonas Serapinas oraz Mustafa Shakur, ale nie zabrakło Donatasa Slaniny. To goście, którzy konsekwentnie grają taką samą piątką, prowadzili 7:2 po czterech minutach. Dopiero pojawienie się na parkiecie Igora Milcica wprowadziło nieco spokoju w grze sopocian i co ważniejsze dla gospodarzy – punkty. Za trzy trafili jednak Rodriguez i Logan i zgorzelczanie zaczęli kontrolować przebieg spotkania prowadząc 14:8 po pierwszych dziesięciu minutach.
- To było niezwykle wyrównane spotkanie, ale my źle zaczęliśmy to spotkanie, nie wpadało nam sporo rzutów i z tego wynikały późniejsze problemy – przyznał trener Prokomu, Tomas Pacesas.
Druga kwarta rozpoczęła się pomyślnie dla gospodarzy, którzy napędzani przez Milicicia zaczęli odrabiać straty. Dodatkowo gracze Turowa błyskawicznie złapali pięć przewinień i nie mogli już bronić tak agresywnie. Prokom doskonale to wykorzystał i przegrywał tylko 15:16 w 13 minucie meczu. Wtedy na parkiecie niespodziewanie pojawił się Harding Nana, ale to nie on miał główny udział w tym, że Turów uciekł rywalom na kilka punktów przewagi. Trójki trafiali Drobnjak i Petrović ale po przewinieniu technicznym Davida Logana gospodarze zniwelowali stratę to trzech punktów (21:24). W końcówce kwarty faulowany przy rzucie za trzy był Thomas Kelati, ale wykorzystał tylko dwa z trzech rzutów wolnych. Na domiar złego dla gości, przewinienie techniczne otrzymał Andres Rodriguez i Turów wygrywał jedynie 32:31.
Bardzo podobnie wyglądała druga połowa, w które obie drużyny walczyły kosz za kosz, ale to wciąż Turów prowadził różnicą 4-6 punktów. Warto podkreślić doskonałą grę Andresa Rodrigueza, który trafił trzy bardzo ważne rzuty za trzy punkty, a właśnie brak skuteczności w poprzednim meczu był najbardziej wypominany rozgrywającemu z Portoryko. Po jego punktach w końcówce trzeciej kwarty goście prowadzili 52:48. – Ja i Andres byliśmy dzisiaj liderami zespołu, ale wszyscy zagraliśmy z sercem. Po piątym meczu jako kapitan zespołu dużo rozmawiałem z kolegami i powiedziałem, że mistrzostwa nie wygramy tylko umiejętnościami, ale także musimy pokazać charakter. I tak się stało – tłumaczył Dragisa Drobnjak, środkowy PGE Turowa.
Rodriguez równie dobrze grał na początku ostatniej kwarty, ale ze strony gospodarzy dorównywał mu Milicić. Świetnie kreował grę, a po rzucie Slaniny był remis po 55 na siedem minut przed końcową syreną. Od tego momentu kontrolę nad meczem przejęli jednak zgorzelczanie. Na nic zdały się słowa i gesty mobilizacji ze strony Igora Milicicia. Sopocianie byli całkowicie bezradni w ataku, a w defensywie nie byli w stanie powstrzymać graczy Turowa. W drugiej połowie trener Pacesas nie zdejmował z boiska Milana Gurovica, licząc, że serbski snajper w końcu się wstrzeli. To jednak nie nastąpiło. – Milan, był zawieszony, nie grał, ale miał okazję odpocząć psychicznie i fizycznie. Na treningach prezentował się fantastycznie i dlatego tyle grał – tłumaczył się ze swojej decyzji Pacesas.
Przebudził się natomiast David Logan, który także długo nie mógł się wstrzelić i po jego trójce goście prowadzili 60:55. Kolejne punkty dorzucali Drobnajk i Kelati i na niespełna trzy minuty przed końcem Turów prowadził różnicą dziewięciu punktów. Tego prowadzenia goście nie dali już sobie odebrać i pewnie wykorzystując rzuty wolne w końcówce meczu doprowadzili do remisu 3:3 w finałowej serii
- Byliśmy w trudnej sytuacji przed tym meczem. Moi gracze zagrali tak jak to sobie zaplanowaliśmy i to przyniosło rezultat. Wyeliminowaliśmy to co było niedobre w ostatnich spotkaniach i z tego się cieszę – wyjaśnia Saso Filipovski, szkoleniowiec PGE Turowa.
- To nie jest tak, że przegraliśmy mistrzostwo. Walczyliśmy, ale się nie udało. Jedziemy do Zgorzelca i chcemy wygrać. Tam już nie będzie kalkulacji, po prostu trzeba zagrać z maksymalnym wykorzystaniem umiejętności – twierdzi Filip Dylewicz. Rację przyznawał mu także Dragisa Drobnjak. – To wspaniałe, że będzie siódmy mecz. Uwielbiam grać pod presją. To będzie prawdziwa walka – przyznaje Słoweniec.
Decydujący mecz o tytule mistrza Polski odbędzie się w środę 4 czerwca w Zgorzelcu. To pierwsza sytuacja od 1999 roku, kiedy do wyłonienia mistrza Polski potrzebnych jest siedem spotkań.