Z kart historii: Mieczysław Łopatka cz. 1
Trzykrotny medalista mistrzostw Europy, czterokrotny olimpijczyk, król strzelców mistrzostw Świata. Nie ma bardziej utytułowanego zawodnika w historii polskiej koszykówki. Mieczysław Łopatka opowiada o swojej karierze i złotym okresie męskiej reprezentacji.
Zobacz też: Z kart historii: Mieczysław Młynarski
[Na zdjęciu: Wiosna 1968, hala Wisły w Krakowie. Mieczysław Łopatka (z prawej) w towarzyskim meczu reprezentacji Polski przed wyjazdem na przedolimpijski turniej kwalifikacyjny do Sofii.]
Niewiarygodne, a prawdziwe
Wymienianie dzisiaj sukcesów jego i drużyny rodzi wręcz zdziwienie i wątpliwość: czy to wszystko zdarzyło się naprawdę?
Tak, zdarzyło.
W każdych mistrzostwach Europy, w których startował w biało-czerwonych barwach, zdobywał medale: srebrny we Wrocławiu (1963), co do dziś jest historycznym sukcesem męskiej kadry, brązowe w Moskwie (1965) i Helsinkach (1967). Jest jedynym koszykarzem i zarazem jedynym reprezentantem Polski w grach zespołowych, który uczestniczył w czterech igrzyskach olimpijskich: w Rzymie (1960 — 7. miejsce), Tokio (1964 — 7.), Meksyku (1968 — 6.) i Monachium (1972 — 10.). W mistrzostwach świata w Urugwaju (1967), jedynych w historii z udziałem Polaków, gdzie nasza drużyna wywalczyła wysokie 5. miejsce, był królem strzelców turnieju. W reprezentacji Polski wystąpił 236 razy (do dzisiaj to rekord występów), zdobywając 3522 punkty. W 1969 roku zagrał w Belgradzie na Festiwalu FIBA w zespole Gwiazd Europy, którego trenerem był Witold Zagórski. Z tym wybitnym szkoleniowcem związana jest niemal cała jego reprezentacyjna kariera.
Oddzielna karta to jego sukcesy w rozgrywkach ligowych - jako zawodnika i trenera. W mistrzostwach Polski, najpierw w barwach Lecha Poznań, a od sezonu 1961/62 Śląska Wrocław, zdobył dwa złote medale (1965, 1970), cztery srebrne (1961, 1963-1964, 1972) i pięć brązowych (1959, 1966-1967, 1969, 1971). Czterokrotnie był królem strzelców ekstraklasy (1961, 1963, 1966-1967), dwukrotnie uznawano go w kraju koszykarzem roku (1965, 1969).
Nie tylko strzelec
Jak grał? Po dojściu do pozycji - szybkie wyjście w górę i oddanie rzutu. Także rzut po jednym koźle w lewo, w prawo. No i niespotykana wówczas u zawodnika grającego na pozycji środkowego umiejętność gry w szybkim ataku, bo w tym czasie był jednym z pierwszych wysokich koszykarzy, który biegał do kontry. - Miał miękką rękę, był silny fizycznie, wysoki, jak na tamte czasy. Bardzo sumienny. Jak wszystkich zawodników reprezentacji trenera Zagórskiego, cechowała go nieprawdopobna ambicja i zaangażowanie - charakteryzuje go profesor Kajetan Hądzelek, wieloletni prezes PZKosz, który oglądał Łopatkę od początku jego kariery.
Na boisku trudno go było wyprowadzić z równowagi. Nie reagował na błędy sędziów czy faule rywali. Gdy miał swój dzień, nie można było go zatrzymać. - Sam się nawet dziwiłem - wspominał w jednym z wywiadów. - W Śląsku ćwiczyliśmy rozbijanie strefy. Jeśli piłka dochodziła do mnie i miałem trochę swobody, to aż żal było nie rzucić w kierunku kosza. A piłka wpadała.
W ostatnim meczu sezonu 1962/63 Łopatka ustanowił rekord polskiej ligi, rzucając w Gdańsku drużynie AZS 77 punktów (Śląsk wygrał 96:70). Osiągnięcie to poprawili tylko Edward Jurkiewicz (84 punkty) po siedmiu latach i Mieczysław Młynarski (90) po następnych dwunastu. Po zakończeniu kariery zawodniczej, pracując przez dziesięć sezonów jako trener Śląska Wrocław, wywalczył dziesięć medali: osiem złotych, srebrny i brązowy.
W młodości przyszły fenomen polskiej koszykówki wcale nie był pewien, czy właśnie jej się poświęci, bo znakomicie grał także w piłkę ręczną. Obydwie dyscypliny uprawiał równolegle na poziomie ligowym, aż do momentu, gdy w końcu musiał wybierać.
Laski z Pakistanu
Mieczysław Edwin Łopatka urodził się 10 października 1939 roku w Drachowie, miesiąc po wybuchu wojny. - Rodzice przeprowadzili się na wieś, żeby łatwiej przetrwać - wspomina. - Ojciec, maszynista kolejowy, znalazł tam pracę jako kowal. Po wojnie wróciliśmy do Gniezna. Miałem dwie siostry, ale w rodzinie sportem zajmowałem się tylko ja.
Praktycznie był na niego skazany, bo innych rozrywek w tamtych czasach nie było.
- Całe dnie spędzaliśmy na boisku, próbując różnych dyscyplin - tłumaczy. - Najpierw, oczywiście, był hokej na trawie, bo Gniezno to przecież kolebka tej dyscypliny. W pewnym momencie były tam cztery pierwszoligowe drużyny. Każdy młody zaczynał w którejś z nich. Ja w Sparcie, gdzie był świetny trener, legenda tego sportu Alfons Drzewiecki. Pamiętam laski hokejowe, które wtedy sprowadzali z Pakistanu czy Indii. Każdy z chłopaków dostawał wiadro, białe kamienie, żeby przygotować plac dla pierwszego zespołu. Potem trener dawał nam na te laski na 15 minut. Pograliśmy sobie, pobiegali - cóż to była za frajda. Ta dyscyplina była tak popularna, że urządzaliśmy rozgrywki ulica na ulicę. Dwa kamienie na jezdni jako bramka i się grało. Niedaleko był staw, więc jak zamarzł zimą, graliśmy w hokeja na lodzie. Chwytaliśmy się różnych sportów. Jak każdy chłopak, interesowałem się też piłką nożną. W młodzikach dobrze się zapowiadałem. Postawili mnie kiedyś w bramce w drużynie oldbojów. Pojechaliśmy gdzieś na jakąś wieś, przegraliśmy 2:9. Ja widziałem przed sobą tylko napastników rywali, żadnego obrońcy. W tym momencie zniechęciłem się do futbolu. Próbowałem też uprawiać boks w szkółce, którą założył trener z Poznania. Gdy ojciec się o tym dowiedział, wybił mi boks z głowy. Musiałem szukać czegoś innego.
Na sali do późnego wieczora
Koszykówkę znalazł w liceum, gdzie nauczycielem wychowania fizycznego był Aleksander Kwieciński, pasjonat tej dyscypliny.
- On nas nią zaraził. Kończyliśmy zajęcia w szkole i szliśmy z nim na salę. Potrafił tam siedzieć z nami do późnego wieczora. Gdy zamykał salę o 22, dopiero wychodziliśmy. Przy Kolejarzu Gniezno była trzecioligowa sekcja koszykówki. Przeszliśmy tam z kilkoma kolegami. W koszykówce grało się kiedyś jesienią i zimą. Nie wiedzieliśmy, co z sobą zrobić latem, więc przy Starcie Gniezno postanowiliśmy utworzyć drużynę piłki ręcznej siedmioosobowej. Po roku weszliśmy do pierwszej ligi. W kolejnym skończyliśmy rozgrywki na 3. miejscu, a ja w pierwszym sezonie na tym szczeblu zostałem królem strzelców. Pamiętam wspaniałe mecze - odbywały się na stadionie piłkarskim. Grałem też w piłkę ręczną 11-osobową, tam trzeba było więcej biegać. W reprezentacji federacji Start na turnieju w Rumunii miałem za partnerów m.in. takich zawodników jak świętej pamięci Kazimierz Frąszczak, król strzelców mistrzostw świata 1958, Janusz Czerwiński, potem trener reprezentacji, rektor AWF w Gdańsku i prezes Polskiego Związku Piłki Ręcznej, Zbigniew Mateńko czy Paweł Til ze Śląska, który był obdarzony tak silnym rzutem, że strzelał bramki z połowy boiska.
Spotkanie w trenerem Patrzykontem
Grając w koszykówkę w III lidze zetknął się ze świetnym trenerem Lecha Poznań - Januszem Patrzykontem. Reprezentant Polski na przedwojenne mistrzostwa Europy w 1937 roku przyjeżdżał do Gniezna prowadzić zajęcia z drużyną Kolejarza. Po pewnym czasie Łopatka za parę kompletów sprzętu sportowego przeszedł do Lecha. W Poznaniu była też piłka ręczna w Grunwaldzie. Próbował pogodzić jedno z drugim, ale ręczna stała się właśnie sportem halowym. Musiał wybierać.
- Dlaczego koszykówka? Może dlatego, że w tym czasie stała jednak na wyższym poziomie i była bardziej atrakcyjnym sportem. W Poznaniu każdy nasz mecz oglądały komplety widzów. To zadecydowało. Także wspomnienia z liceum, gdy w jednym ze spotkań międzyszkolnych rzuciłem Inowrocławiowi 132 punkty. Drużyna zdobyła w sumie ponad 150, wygraliśmy zdecydowanie. Czasy młodości w Gnieźnie zdeterminowały całą moją przyszłość. Pamiętam, że moja nieżyjąca już mama opowiadała, że przychodziłem wieczorem do domu i od razu kładłem się spać. Miałem wszystkiego dosyć, bo tyle czasu poświęcałem na sport. Wydaje mi się, że to miało wielki wpływ na moją dalszą karierę.
Mecze z dziewczynami
W Lechu trafił w 1958 roku do drużyny, która zdobyła właśnie mistrzostwo Polski.
- To był świetny zespół, grały w nim gwiazdy: Zdzichu Blewązka, Mietek Fęglerski, Jurek Młynarczyk, Wiktor Haglauer, Darek Świerczewski. Zostałem dobrze przyjęty przez starych graczy. Wejście do zespołu miałem spokojne. Starałem się robić wszystko, żeby podnosić swoje umiejętności. Dochodziło nawet do tego, że trenowałem z... dziewczynami. Florian Grzechowiak, legendarny trener żeńskiej kadry i drużyny Kolejarza, miał treningi rano, przed zajęciami mężczyzn. Przychodziłem wcześniej, 45 minut przed naszym treningiem, i grałem z dziewczynami. Zdarzało się, że sam przeciwko trzem, czterem. Na całym boisku.
- Zaczynaliśmy grać z Mietkiem w Lechu niemal w tym samym czasie - wspomina Stanisław Olejniczak, potem kolega Łopatki także z drużyny narodowej. - Bardzo uzdolniony, skoczny, miał wyjątkowy talent do koszykówki. Zrobił błyskawiczną karierę. Na igrzyska do Rzymu pojechał jako zupełny żółtodziób, zawodnik nie grający wcześniej w reprezentacji. Władek Pawlak, pewny kandydat do składu olimpijskiego, zderzył się na treningu z Włodkiem Pudelewiczem, doznał wstrząsu mózgu i nie pojechał. W tej sytuacji wzięli najmłodszego i najwyższego.
- Rzym, gdzie w sumie zdobyłem chyba 48 punktów, to był sam początek. Po prostu byłem w reprezentacji, pojechałem na igrzyska. Wtedy nie mieściłem się przecież w pierwszej piątce Lecha. Pamiętam dokładnie, co mi mówił pan trener Patrzykont: „Nie martw się, że nie grasz. Ty jeszcze będziesz dostawał tyle minut, że będziesz wspominał, że kiedyś ktoś ci powiedział, że czeka cię granie aż do przesytu”. Te prorocze słowa szybko się spełniły.
W sezonie 1960/61 Łopatka pierwszy raz w karierze został królem strzelców w lidze, a Lech zdobył wicemistrzostwo kraju. Kolejny przyszło mu już kończyć we Wrocławiu, mieście, z którym wiążą go największe sukcesy, chociaż początkowo wcale nie było obiektem jego marzeń.
Powołanie do Zgorzelca
Koszykarzem Śląska został w trybie nadzwyczajnym. Jesienią 1961 roku rękę na 22-letnim utalentowanym koszykarzu położył Śląski Okręg Wojskowy. Wykorzystano fakt, że przed wyjazdem na tournee do Tbilisi i Baku z federacją Kolejarz (zawodnicy Lecha i Polonii Warszawa) Łopatka przełożył egzamin na AWF w Poznaniu. Po powrocie w październiku już nie pozwolono mu go zdawać w uzgodnionym terminie. Wojsko uznało, że nie zaliczył roku, więc otrzymał powołanie do odbycia służby. Pojechał jeszcze z drużyną Lecha na mecze 5. i 6. kolejki z AZS Toruń i Wybrzeżem Gdańsk.
- W Toruniu jeszcze grałem, ale po meczu pytało już o mnie WSW. Podejrzenia wzbudzało wcześniej zainteresowanie konduktora w pociągu do Torunia, czy taki pan jedzie z drużyną, czy nie. Wiedząc, co się święci, do Gdańska nie pojechałem. Koledzy opowiadali potem, że dworzec był tam obstawiony milicją i wojskiem. Wszystkich wysokich od razu kontrolowali. Potem przyszli do hotelu i nawet pod łóżkami sprawdzali, czy się tam nie ukryłem. Nie było wyjścia, miałem się zgłosić w jednostce i koniec. Zadzwoniłem do domu i co się okazało? - u rodziców już spał wojskowy. Czekali na mnie. Zajechałem do Poznania, poszedłem do Grunwaldu, gdzie grałem jeszcze w piłkę ręczną. Powiedzieli mi: proszę pana, tu już nie ma żadnych szans. Zastanawiałem się. Mogłem pojechać do Warszawy, bo wiedziałem, że Legia też się o mnie starała albo do Śląska. Lepsze kontakty miałem z zawodnikami tego drugiego, więc wsiadłem w pociąg i pojechałem do Wrocławia. Tam dali mi żołnierza, który zawiózł mnie do Zgorzelca, do jednostki chemicznej. Zameldowałem się. Byłem traktowany jak jakiś dezerter albo ktoś, kto unika służby wojskowej. Porozumieli się ze Śląskim Okręgiem Wojskowym i powiedzieli, że jeśli Lech da mi zwolnienie, to przejdę grać do Wrocławia. Wojskowym telefonem na korbkę zadzwoniłem do Poznania, mówiąc: „panowie, ja już jestem w wojsku, w jednostce. Musicie mi dać zgodę na okres służby wojskowej. Innego wyjścia nie ma”. Wkrótce przyszło pozwolenie z Poznania, bo oni też wyjścia nie mieli.
W drugiej części Mieczysław Łopatka opowiada m. in. o swoich wrażeniach z mistrzostw Europy we Wrocławiu oraz mistrzostw Świata w Urugwaju. Publikacja już wkrótce na PLK.pl.