Arkadiusz Miłoszewski: Mamy graczy zimnokrwistych
- Znów pokazaliśmy, że mamy ogromny talent w ataku. Mamy ludzi zimnokrwistych, którzy w trudnych momentach potrafią trafić do kosza. Na razie nic jeszcze nie zrobiliśmy. By zdobyć mistrzostwo Polski, musimy wygrać cztery spotkania - mówi Arkadiusz Miłoszewski, trener Kinga Szczecin.
Za nami pierwsze spotkanie finałowe w ORLEN Basket Lidze. W Ergo Arenie, w której pojawiło się ponad pięć tysięcy kibiców, King Szczecin pokonał Trefla Sopot 82:73 i w serii do czterech zwycięstw prowadzi 1-0.
- Obawiałem się tego spotkania ze względu na ponad tygodniową przerwę. Nie wiedziałem, czego możemy się spodziewać. Pierwsze minuty pokazały, że byliśmy nieco poza rytmem, ale później wróciliśmy do dobrej gry - mówi Arkadiusz Miłoszewski, trener Kinga Szczecin.
W drugiej połowie szczecinianie w pewnym momencie prowadzili nawet różnicą 17 punktów, ale ambitnie grający sopocianie wrócili do meczu (zeszli na -1). Duża w tym zasługa Geoffreya Groselle’a, który miał 17 punktów i 7 zbiórek. Amerykanin z polskim paszportem grał jak za najlepszych czasów swojego pobytu w Zielonej Górze (wtedy trenerem jego był Żan Tabak, a asystentem Arkadiusz Miłoszewski). Szczecinianie mieli z nim spore problemy pod samym koszem.
- Byliśmy przygotowani na pomysły Trefla, celowo zostawiłem ich grę jeden na jednego, bez podwajania, ale były z tym kłopoty. To nam uciekło, ale znów pokazaliśmy, że mamy ogromny talent w ataku. Mamy ludzi zimnokrwistych, którzy w trudnych momentach potrafią trafić do kosza. W końcówce pokazaliśmy pazur - szczególnie Mazurczak i Meier. Cały zespół bardzo mocno pracował w obronie - przekonuje trener Miłoszewski.
- Musimy być mocni pod koszem. Groselle nie może sobie tak bezkarnie zdobywać punktów. Na pewno nie będziemy z tym żyli. Przestrzegałem zawodników przed tym zawodnikiem, pokazywałem różne akcje. Trefl w pewnym momencie poszedł tylko w tę grę, co zabrało grę zawodnikom obwodowym. Może - patrząc na wynik - to lepiej, że on tylko grał, a reszta patrzyła i nie miała rytmu. Nie wiem, czy nie mówię za dużo. Nie chcę podpowiadać trenerowi Tabakowi - dodaje z uśmiechem na twarzy.
Ciężar odpowiedzialności na swoje barki w końcówce meczu wziął Andrzej Mazurczak, który w drugiej połowie grał jak z nut. Robił co chciał. Trafiał, podawał, kreował grę. Po prostu cieszył się koszykówką. Łącznie zdobył 19 punktów, choć do przerwy na swoim koncie miał ich tylko… trzy.
- Patrzyłem w przerwie i mówię: “kurczę, brakuje mi jego punktów”. Próbowałem nawet grać Mattem Mobley’em, ale to nie wychodziło. W drugiej połowie wróciłem do starych nazwisk. Jestem cierpliwy. Stawiam na ludzi, do których mam zaufanie - zaznacza.
King prowadzi 1-0. Kolejne spotkanie w niedzielę - początek o 20:50, transmisja w Polsat Sport 1.
- Do poprawy jest kilka elementów w obronie i zbiórki. Na razie nic nie zrobiliśmy. Musimy odnieść jeszcze trzy zwycięstwa - podkreśla Arkadiusz Miłoszewski.