1
Anwil Włocławek
2pkt
2
Dziki Warszawa
2pkt
3
King Szczecin
2pkt
4
Trefl Sopot
2pkt
5
Polski Cukier Start Lublin
2pkt
6
Arriva Polski Cukier Toruń
1pkt
7
AMW Arka Gdynia
1pkt
8
Górnik Zamek Książ Wałbrzych
1pkt
9
Tasomix Rosiek Stal Ostrów Wielkopolski
1pkt
10
Zastal Zielona Góra
1pkt
11
Legia Warszawa
0pkt
12
WKS Śląsk Wrocław
0pkt
13
MKS Dąbrowa Górnicza
0pkt
14
PGE Spójnia Stargard
0pkt
15
Energa Icon Sea Czarni Słupsk
0pkt
16
GTK Gliwice
0pkt

Z kart historii: Janusz Wichowski

Autor:
Z kart historii: Janusz Wichowski
Przeczytasz w 11 minut

Z reprezentacją zdobył srebrny i brązowy medal mistrzostw Europy, uczestniczył w mistrzostwach świata i dwóch turniejach olimpijskich. Janusz Wichowski, pseudonim boiskowy „Wichoś”, błyskotliwy i skuteczny wicekról strzelców igrzysk w Rzymie, jest jedną z najjaśniejszych gwiazd złotego okresu polskiej koszykówki.

Zobacz też: Z kart historii: Włodzimierz Trams | Z kart historii: Jerzy PiskunZ kart historii: Mieczysław Młynarski | Z kart historii: Mieczysław Łopatka cz.1 | Z kart historii: Mieczysław Łopatka cz.2

Grał w Budowlanych Jelenia Góra, Ślęzie Wrocław i stołecznych drużynach Polonii, Legii i Skry. Czterokrotnie zdobywał mistrzostwo Polski - z Polonią (1959) i Legią Warszawa (1961, 1963, 1966). W reprezentacji Polski w latach 1956-67 rozegrał 224 spotkania, zdobywając 2970 pkt. Na igrzyskach w Rzymie (1960) był drugim strzelcem turnieju - 166 pkt, za słynnym Radivoje Koracem z Jugosławii - 192. Jest także olimpijczykiem z Tokio (1964). Pięciokrotnie występował w finałach mistrzostw Europy, zdobywając srebrny medal we Wrocławiu (1963), brązowy w Moskwie (1965), 6. miejsce w Stambule (1959), 7. w Sofii (1957), 9. w Belgradzie (1961). Grał także w jedynych dotychczas mistrzostwach świata, w których wystąpili biało-czerwoni - drużyna wywalczyła 5. miejsce w Montevideo (1967).

Z Jeleniej Góry do stolicy

Janusz Wichowski urodził się 6 października 1935 roku w Chełmie Lubelskim. Dorastał w Jeleniej Górze. Właśnie tam, biegając za piłką po podwórku i grając w siatkówkę na trzepaku, zaraził się sportem. W szkole wychowania fizycznego uczył go jeden z pierwszych absolwentów warszawskiej AWF Marian Koczwara, który odkrył u niego sportowy talent.

W 1953 roku wyjechał na studia ekonomiczne do Wrocławia. Tam, w drugoligowej Ślęzie, grał m.in. z Jerzym Świątkiem, późniejszym trenerem kadry. Starszy o rok kolega namówił go do zajęcia się koszykówką na poważnie. Gdy w 1955 roku Ślęza minimalnie przegrała awans do pierwszej ligi z Wybrzeżem Gdańsk, Wichowskim zainteresowali się działacze Polonii Warszawa. Namówili na grę w ich drużynie i studia w Szkole Głównej Planowania i Statystyki.

- Jeśli osiągnąłem jakiś poziom w sporcie, to dlatego, że miałem trochę talentu, ale przede wszystkim dzięki wspaniałym ludziom, którzy pokierowali moją karierą - mówi Wichowski. - Profesor Adamczyk we Wrocławiu, w Warszawie Zygmunt Ślesicki, brat reżysera i Jurek Groyecki. Potem Władysław Maleszewski, a w kadrze Zygmunt Olesiewicz i Witek Zagórski, z którym przyjaźnimy się do dziś. Drużyny, w których grałem były grupami przyjaciół, wesołych i towarzyskich. Trenerzy byli razem z nami. Narzeczone, żony także. Czułem się jak w rodzinie.

Szczęśliwa liczba – 13

W reprezentacji Polski zadebiutował... pod szczęśliwą „trzynastką”. W meczu z Chinami, 13 lipca 1956 roku, wystąpił w koszulce z numerem 13 i zdobył 13 punktów. Wkrótce miał nadejść złoty okres męskiej koszykówki i drużyny narodowej prowadzonej przez trenera Witolda Zagórskiego, której szczytowym osiągnięciem był srebrny medal... 13. mistrzostw Europy, rozegranych we Wrocławiu. Najmilsze sportowe wspomnienia Janusza Wichowskiego to bez wątpienia pierwszy krajowy tytuł z Polonią, pierwsza w życiu olimpiada i właśnie pamiętny turniej w Hali Ludowej.

- Mistrzostwo Polski zdobyte w 1959 roku ze słynnymi „Czarnymi Koszulami” pod wodzą trenera-legendy Władysława Maleszewskiego to było coś niesamowitego - opowiada. - Polonia była wtedy ukochanym klubem warszawiaków, a nie miała do tamtej chwili takiego trofeum. Zdobyliśmy złoto po ośmiu wywalczonych uprzednio srebrnych medalach.

W decydującym meczu z Wisłą Kraków Wichowski zdobył 50 punktów - wówczas był to ligowy rekord. - Graliśmy wtedy na Konwiktorskiej - wspomina. - Przed tym spotkaniem trener zaprosił mnie do kawiarni. W trakcie półgodzinnej rozmowy tak mnie nastawił i zmotywował, że ustanowiłem rekord. Wtedy to był wyśrubowany wynik. Nigdy jednak nie byłem taki, by łaknąć tych punktów jak najwięcej. Zawsze podkreślałem, że moje osiągnięcia to zasługa kolegów, którzy mi podawali. Nie byłem indywidualistą.

Kolega Koraca

W lidze popularny „Wichoś” czterokrotnie zdobywał tytuł króla strzelców, pierwszy raz już w debiutanckim sezonie 1955/56. Był też najskuteczniejszym koszykarzem reprezentacji Polski na trzech kolejnych mistrzostwach Europy (1957, 1959, 1961). Igrzyska w 1960 roku w Rzymie, manifestacja młodości, spotkanie sportowców po okresie zimnej wojny, to także niezapomniane chwile. Drużyna polskich koszykarzy dostała się na nie po ciężkim turnieju eliminacyjnym w Bolonii.

- W Rzymie zobaczyliśmy inny świat, inną kulturę. Spotykaliśmy się z Amerykanami i sportowcami z Jugosławii. Starożytna architektura i nowoczesna w tamtych latach wioska olimpijska tworzyły niesamowity klimat. Olimpiada zawsze kojarzyła mi się z czymś wielkim, niedoścignionym, a okazało się, że w Rzymie byłem drugim strzelcem turnieju, za słynnym Radivoje Koracem, moim dobrym kolegą. Nigdy nie marzyłem, że zajdę tak daleko.

Wrocław 1963 - to kolejne wspaniałe przeżycie.  - W tamtych czasach przegrać po walce w finale mistrzostw Europy z drużyną Związku Radzieckiego, mającą w składzie mierzącego 214 cm Janisa Kruminsza, a pokonać w półfinale Jugosławię to był wielki wyczyn. Stasiu Olejniczak znakomicie przypilnował wtedy Koraca, a to był warunek zwycięstwa - wspomina Wichowski.

Chciał go Gomelski

On sam we wrocławskim turnieju wychodził regularnie w pierwszej piątce i też miał swoje popisowe spotkania. „Kapitalna gra Wichowskiego w meczu z Francją” - tak zatytułował swoją relację „Przegląd Sportowy” z 8 października 1963 roku. Polska wygrała aż 98:63 i na półmetku turnieju awansowała na trzecie miejsce. To zwycięstwo „postawiło nasz zespół prawie na równi z takimi potęgami jak Związek Radziecki czy Jugosławia” - pisał „PS”. „Najlepiej spisuje się Wichowski, który jako jedyny z Polaków znajduje luki w obronie Francuzów i pięknie wchodzi pod kosz, zdobywając cenne punkty” - czytamy w relacji z meczu, w którego pierwszej fazie nasza reprezentacja miała z rywalami pewne kłopoty. Potem już tylko powiększała przewagę. „Wichoś” zdobył 24 punkty, a wchodzący z ławki Mieczysław Łopatka - 26.

- Wichowski był zawodnikiem bardzo ekspresyjnym, wygrywającym pojedynki jeden na jeden - wspomina honorowy prezes Polskiego Związku Koszykówki Kajetan Hądzelek, który wówczas był sekretarzem komitetu organizacyjnego ME we Wrocławiu. - Wślizgiwał się pod kosz. Nie był wysokim klasycznym centrem, ale imponował doskonałą technikę. Łopatka z kolei, wysoki jak na tamte czasy, miał miękką rękę, był silny fizycznie, a przy tym bardzo sumienny.

Janusz Wichowski najlepszym strzelcem drużyny był w innym spotkaniu - pierwszej konfrontacji w mistrzostwach ze Związkiem Radzieckim, którą Polacy przegrali tylko 54:64. „Koncert kosza w wykonaniu drużyn ZSRR i Polski” - zatytułował relację „PS”, podkreślając, że nasza drużyna była całkowicie równorzędnym przeciwnikiem obrońców tytułu, zmuszając ich do maksymalnego wysiłku. „W zespole polskim najwyższe noty uzyskali przede wszystkim Dregier i Wichowski, pierwszy grający świetnie w defensywie, drugi bardzo operatywny w akcjach ofensywnych”. „Wichoś” zdobył 17 punktów i nie tylko dlatego został uznany najlepszym zawodnikiem biało-czerwonych. Komplementował go słynny trener rywali Aleksander Gomelski: „Najbardziej podobała mi się czwórka (z takim numerem grał wówczas Wichowski), taki zawodnik bardzo by się nam przydał”.

Wynik Polaków uzyskany w 1963 roku - jedyny srebrny medal zespołu seniorów w mistrzowskiej imprezie - pozostaje największym osiągnięciem w historii naszej męskiej koszykówki. - Zawsze preferowaliśmy grę zespołową, ale opartą na indywidualnych akcjach. Czasem miałem może tę przewagę, że byłem na boisku szybszy od przeciwnika - analizuje Wichowski, który wyróżniał się na boisku eleganckim stylem i wyszkoleniem technicznym.

- Wręcz kochałem tę grę - przyznaje. - Mówi się, że koszykarz musi mieć oczy z tyłu głowy. A moje pole widzenia było jakby większe. To chyba rodzaj talentu, żeby dostrzec partnera na boisku. Podobnie jest w innych dyscyplinach, do dziś wspominamy na przykład podania Kazimierza Deyny.

Musi pan zacząć się ruszać

Mistrzostwo kraju z Polonią nie było jedyne w jego karierze. Trzy tytuły w latach 1961-66 zdobył jeszcze ze stołeczną Legią, gdzie przeniósł się w ślad za trenerem Maleszewskim.

- Czy dostałem w Legii stopień oficerski? Nie. Cały czas grałem jako cywil. Zresztą byłem... niezdolny do służby wojskowej - przytacza anegdotę. - Nie ze względów zdrowotnych, tylko z powodu niedowagi. Miałem 196 cm wzrostu, a ważyłem 86 kg. Jak wiadomo, studenci mieli w tamtych czasach na uczelni studium wojskowe. Zajęcia były raz w tygodniu, w czwartek. Pewnego razu stanąłem przed komisją medyczną, próbując się zwolnić z tych zajęć. Lekarz zbadał mnie i powiedział: „pan tak mizernie wygląda, musi pan zacząć się ruszać, uprawiać jakiś sport. I podał mi adres... Legii”.

Mózg drużyny

- Janusz był fantastycznym kolegą, mózgiem i dobrym duchem drużyny - wspomina Mieczysław Kuczyński, grający z nim w latach 60. w stołecznym klubie. - Na tamte warunki - fenomenalny gracz. Polska koszykówka zaliczała się wtedy do czołówki europejskiej i światowej. Grał w kraju, ale mógłby występować w najlepszych klubach kontynentu. Sprawdzał się w wielu międzynarodowych konfrontacjach. Przede wszystkim, przy swoim wzroście, był bardzo wszechstronnym graczem. Miał fenomenalny rzut, dziś do jego dorobku należałoby dopisywać sporo punktów, bo wielokrotnie w meczu trafiał zza obecnej linii trzech punktów. Jednocześnie był doskonałym taktykiem. U niego nie było zbędnych ruchów. Boiskowa inteligencja pozwalała mu przewidywać ruchy rywali i partnerów. Na parkiecie spełniał, powiedziałbym, rolę trenera, bo wiedział, kiedy wstrzymać tempo gry, krzyknąć do partnerów. Miał posłuch w zespole, będąc przy tym wspaniałym kumplem, na boisku i poza nim.

Na krajowych parkietach Wichowski skończył grać w 1971 roku, wprowadzając z kolegami Skrę Warszawa do I ligi, co w kolejnym sezonie oznaczało cztery zespoły ze stolicy w najwyższej klasie, pierwszy i jedyny taki przypadek w historii koszykarskich rozgrywek. Dopiero wtedy uzyskał zgodę władz na wyjazd zagranicę. Pojechał z żoną i synem do Valenciennes. - Miał to być roczny pobyt, ale przedłużył nam się do dziś - mówi. - Młodszy syn urodził się już we Francji. Grałem tam jeszcze trochę w niższych ligach. Skończyłem, mając 46 lat. Głowa by jeszcze chciała, ale nogi odmawiały.

Wcześniej, na jednym z zagranicznych turniejów, otrzymał propozycję gry w zespole Lyon Villeurbanne. Wtedy jednak nawet najlepsi polscy sportowcy nie mieli możliwości kontynuowania kariery poza krajem. A Wichowski otrzymywał także inne ciekawe oferty. - Na olimpiadzie w Rzymie rozmawiali ze mną działacze Barcelony. Pamiętam, jak się dziwili moim odpowiedziom, że na kontrakt nie zezwalają nasze przepisy. A ja nie chciałem wyjeżdżać nielegalnie, zamykać sobie drogi powrotu do kraju, gdzie zostali rodzice.

Z inną słynną hiszpańską drużyną, Realem Madryt, rywalizował w 1962 roku w barwach Legii w drugiej rundzie Klubowego Pucharu Europy. W Warszawie mistrzowie Polski wygrali 73:62. - Rywale odlatywali następnego dnia. Część ich drużyny, po bankiecie w Bristolu, znalazła się u mnie w mieszkaniu. Pamiętam, że goniliśmy taksówkami na Okęcie, żeby dwaj Amerykanie z Realu zdążyli na samolot. Wszystko się dobrze skończyło.

Jajecznica na Saskiej Kępie

- W stolicy przeżyłem wspaniałe lata - wspomina. Przyjęto mnie, chłopca z prowincji, bardzo miło. Myślę, że mój temperament pasował do warszawiaków. - W tamtych czasach Janusz był królem towarzystwa - tak charakteryzuje go Stanisław Olejniczak, młodszy kolega z drużyny. Wysoki, elegancko ubrany, przystojny, elokwentny, dowcipny - był ulubieńcem kobiet. Z innym koszykarzem Legii i reprezentacji Władysławem Pawlakiem oraz fotoreporterem „Przeglądu Sportowego” Mieczysławem Świderskim tworzyli zgraną paczkę. Wszyscy trzej ożenili się z pięknymi dziewczynami z zespołu „Mazowsze”.

Wichowski, jak na gawędziarza przystało, opowiada taką anegdotę z tamtego okresu: - Mieszkałem na Saskiej Kępie, przy ulicy Angorskiej. Jakieś 200 metrów od domu sekretarza Gomułki. Przed nim dzień w dzień stały dwa samochody z trzymającymi straż funkcjonariuszami. Wszyscy mi mówili: „mieszkasz w dobrej dzielnicy, pod ochroną”. W Warszawie poznałem mnóstwo wspaniałych ludzi. Spotykałem się z Gustawem Holoubkiem, Józefem Prutkowskim, Romanem Wilhelmim, Zbigniewem Cybulskim. Ze Zbyszkiem - dosyć często. Zdarzyło się, że w okresie gdy grał z Elżbietą Kępińską w sztuce „Dwoje na huśtawce”, przez siedem kolejnych wieczorów byłem w teatrze Ateneum. Po spektaklu zabierali mnie na kolację do Spatifu. Byłem dumny, że stykam się ze stołeczną bohemą. Bywałem także u Kariny i Stasia Dygatów. Pamiętam, pewnego wieczora, przyjechaliśmy do mnie na Angorską z Wilhelmim i Cybulskim. Troszkę podmęczeni. Było jakieś schłodzone piwko. Na wczesne śniadanie zrobiłem im swoje danie firmowe - jajecznicę na maśle. To dobrze robiło po trudach wieczoru. Posiedzieli u mnie trochę. Zrobiło się widno, ludzie już szli do pracy. Zamówiłem im taksówkę, a oni - przed wyjściem - w kuchni na ścianie napisali mi parę fantazyjnych, serdecznych słów, podpisali się. Niestety, nie dopilnowałem prac w trakcie remontu i robotnicy wszystko zamalowali. Nie mogłem odżałować. Powinienem przecież ten kawał tynku z dedykacją zakonserwować na pamiątkę.

Zmysłowa koszykówka

Przytoczmy na zakończenie opinię Włodzimierza Tramsa, kolegi Wichowskiego z boiska w Legii i w reprezentacji, który z całej plejady asów z tamtych lat najbardziej ceni właśnie jego:

- Moim zdaniem to był najlepszy polski koszykarz, pod każdym względem. Potrafił grać wszędzie, na każdej pozycji. Nawet z tyłu go trener Maleszewski wystawiał i dawał sobie radę. Umiał dryblować, wiedział, gdzie się ustawić, a poza tym miał niesamowitą technikę. Nikt w Polsce nie podawał tak jak on. Janusz potrafił operować piłką jak mało kto w Europie. Wyróżniał się błyskotliwymi dograniami - tyłem, przodem, miał oczy dookoła głowy. To rzadki dar. Pomagały mu w tym długie palce, jak u pianisty. Nie bez przyczyny był w lidze wielokrotnym królem strzelców. Szybko biegał do kontrataku, pod koszem zbierał piłki wyższym zawodnikom, bo umiał się ustawić. Może w obronie nie był idealny, bo był zbyt szczupły, ale grał taką zmysłową koszykówkę.

ORLEN

Najnowsze aktualności

Najnowsze multimedia

25 zdjęć30.09.2024

Ceremonia Pekao S. A. Superpucharu Polski

Zobacz także
Zapisz się do newslettera

Przed każdą kolejką ORLEN Basket Ligi wysyłamy do kibiców i dziennikarzy newsletter, który zawiera ważne informacje o nadchodzących wydarzeniach oraz linki do najciekawszych wiadomości.

Dziękujemy za zapisanie się do newslettera!

Dziękujemy za zapisanie się na nasz newsletter ORLEN Basket Ligi! Teraz będziesz na bieżąco z najważniejszymi informacjami o nadchodzących wydarzeniach i najciekawszymi wiadomościami. Cieszymy się, że jesteś z nami!

Śledź nas w mediach społecznościowych