Dominik Wilczek: Nadal marzę o grze w Hiszpanii
- Przywykłem do tego, że koszykówka jest wędrówką po różnych miastach i klubach. Wiem, że wiele rzeczy muszę poprawić, ale świat stoi przede mną otworem. Mam 23 lata i wszystko jest jeszcze możliwe. Dlaczego mam nie marzyć? - mówi w wielowątkowym wywiadzie Dominik Wilczek, koszykarz Suzuki Arki Gdynia.
Karol Wasiek: Nadal uczysz się języka hiszpańskiego?
Dominik Wilczek, koszykarz Suzuki Arki Gdynia: Już nie, choć faktycznie przyznaję, że był taki etap w moim życiu, gdy samemu uczyłem się języka hiszpańskiego. Było to za czasów pobytu w Kingu Szczecin. Sama nauka trwała około 12 miesięcy.
Skąd taki pomysł?
- Z marzeń! Nie ukrywam, że marzeniem była gra w lidze hiszpańskiej. Stwierdziłem, że jeśli chcę grać w tamtejszych rozgrywkach, to pierwszym krokiem - oprócz ciężkiej pracy na każdym treningu - będzie nauka języka. Generalnie to było dobre myślenie, ale teraz... zmieniły się nieco priorytety. Ale na pewno do nauki tego języka wrócę. Chcę się nim posługiwać w sposób biegły.
Jakie są teraz w takim razie priorytety Dominika Wilczka?
- Rodzina, sytuacja, która jest na co dzień w domu, koszykówka. Nie ukrywam, że teraz do wszystkiego w życiu podchodzę bardziej racjonalnie, z chłodniejszą głową. Bo jak się ma 18 lat, to ten sufit z marzeniami jest zawieszony bardzo wysoko. Teraz cele się nieco zmieniły, ale język hiszpański na pewno do mnie wróci.
Czy to prawda, że w liceum uczyłeś się języka włoskiego?
- Tak. To był mój drugi język obcy, obok angielskiego. Nie ukrywam, że włoski i hiszpański są do siebie nieco podobne, więc było mi łatwiej to przyswoić. Hiszpańskiego uczyłem się sam. Odpalałem filmiki na YouTubie i starałem się chłonąć jak najwięcej. Umiałem się przedstawić i zrobić małą pogawędkę, ale wiedza niestety szybko uleciała. Teraz już nic nie pamiętam (śmiech).
Masz w sobie dużo samozaparcia? Uparcie dążysz do celu?
- To się u mnie zmieniło na przestrzeni lat. Nie ukrywam, że gdy byłem młodszy, to byłem bardziej uparty i wytrwały w dążeniu do różnych celów. Gdy sobie coś postanowiłem, to za wszelką cenę do tego zmierzałem. Tak było np. z tym językiem hiszpańskim. Nie wyobrażam sobie tego, żebym teraz miał odpalić YouTube i studiować te nagrania. Teraz z pewnością zatrudniłbym kogoś do pomocy. I zrobię to!
Czy Dominik Wilczek w przeszłości czytał książki/materiały o inwestowaniu pieniędzy?
- Tak. To było na początku seniorskiej kariery. Bardzo dużo czytałem o inwestowaniu, kryptowalutach i o tym, by pieniądze zarabiały na siebie. To było także bardzo pomocne w kontekście trzymania budżetu domowo-finansowego. Nie ukrywam, że mam ulokowane pieniądze, przez co czuję się dużo bezpieczniej. Jeżeli nie mógłbym grać przez rok czy dwa, to mam pewnego rodzaju zabezpieczenie finansowe.
Wdrożyłeś teorię w praktykę?
- Po części tak, ale to też nie są wielkie kwoty. Choć na tyle duże, że mógłbym przeżyć - bez grania w koszykówkę - przez rok czy dwa lata. A te pieniądze cały czas na siebie pracują. Te kwoty stopniowo rosną.
Jaką radę dałbyś młodszym kolegom w kontekście inwestowania pieniędzy?
- Kluczową kwestią jest, by z każdej miesięcznej pensji coś sobie odkładać. Na początku wcale dużo nie zarabiałem, ale umiałem z każdej wypłaty coś odłożyć i ta suma stopniowo rosła. Idąc dalej w temacie inwestowania. Wiele fachowców mówiło mi, że najważniejsza jest dywersyfikacja, czyli rozłożenie środków po różnych źródłach. Ja zacząłem od kryptowalut czy inwestowaniu w aplikacje. Tutaj pomocny okazał się Piotr Bawolski, który wszystko mi dokładnie wyjaśnił i wytłumaczył. Dziękuję mu za wszystkie rady i wskazówki. Do tego dochodzi zakup kruszców: złoto czy srebro. Chyba najgorsze co można zrobić, to trzymać pieniądze w banku. Podsumowując: uważam, że warto inwestować.
To temat tabu w szatni? Masz kogoś, z kim możesz o tym porozmawiać?
- To nie jest temat tabu. Z Jimmym Florencem często poruszamy ten wątek. On sam ma ulokowane pieniądze w różnych miejscach. Nie ukrywam, że doświadczeni koszykarze są obcykani w tych tematach. Kiedyś częstym motywem było kupowanie mieszkań pod inwestycję. Cieszy mnie fakt, że coraz więcej osób się interesuje tym tematem, jest z kim pogadać.
Psychologią dalej się interesujesz?
- Był taki moment. Pracowałem nawet z jedną specjalistką w tej kwestii. Tą osobą była Dominika Kuchta. To było za czasów Śląska Wrocław. Później samemu poszerzałem wiedzę w tej dyscyplinie. Czytałem sporo książek i materiałów naukowych. I nie ukrywam, że dzięki temu jestem tu, gdzie jestem. Wracam czasami do tych wszystkich zapisków, które robiłem, gdy miałem 18 lat. Było dużo cytatów, tekstów motywacyjnych. Teraz się z tego śmieję, ale to na pewno okazało się bardzo pomocne.
Twój tata, Tomasz, był w przeszłości znanym koszykarzem. Jak to jest być synem byłego zawodnika? To bardziej pomaga czy jednak przeszkadza?
- Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Są plusy i minusy. Na pewno plusem jest to, że można przyjść do domu i o tej koszykówce porozmawiać, przeanalizować pewne sytuacje i mecz. Choć my tego za często nie robiliśmy. Nie czuliśmy takiej potrzeby. Ale były takie momenty, że pytałem taty, co mam zrobić w danej sytuacji, albo jaką decyzję podjąć w kontekście wyboru klubu. Tata to przeżył, ma ogromną wiedzę i zawsze starał się pomóc.
Jak teraz wygląda kontakt z tatą?
- Jesteśmy w stałym kontakcie. Średnio raz w tygodniu ze sobą rozmawiamy. Tata ogląda moje i brata mecze i zawsze ma dużo pytań, dopytuje o sytuacje w klubie i w zespole.
Czy tata jest jeszcze aktywny w koszykówce?
- Koszykówkę oczywiście nadal ogląda, ma sporą wiedzę, ale na co dzień się nią nie zajmuje. Jest poza dyscypliną, teraz pracuje w szkole. Szkoda. Ja go namawiam cały czas, by wrócił i dalej się nią zajmował. Warto. Bo ma wiedzę i doświadczenie. Mógłby tej koszykówce w Polsce pomóc. Ale musi chcieć. Nic na siłę.
Słyszałem, że tata zraził się do koszykówki.
- Tak. Ten temat ze Śląskiem był już wałkowany już kilka razy, nie chcę już do tego wracać. Mogę powiedzieć, że tata mocno się zraził i na razie nie planuje wracać.
Temat Śląska Wrocław był dla ciebie trudny?
- Nie będę tego ukrywał: nie było łatwo, bo od dziecka moim marzeniem była gra w tym klubie na poziomie ekstraklasy. Nie zawsze jednak życie pisze taki scenariusz, jaki byśmy chcieli. Trzeba umieć się dopasować. Nie ukrywam, że chciałem rozstać się z klubem w normalnych relacjach, bo miałem dużo świetnych wspomnień z czasów juniorskich. Niestety kwestia odejścia nie poszła po mojej myśli, co rzutuje na moje postrzeganie tego klubu. Musiałem - jako wrocławianin - ten temat przetrawić. Leżało na sercu, ale to już jest za mną.
Po Śląsku trafiłeś do Kinga. To była lekcja życia?
- Tak. To był ogromny przeskok pod względem sportowym i życiowym. Pamiętam, że dostałem telefon, by przyjechać do Szczecina na tygodniowy try-out. Od razu się zdecydowałem. Spakowałem się w jedną walizkę i wsiadłem z nią do pociągu. Po tygodniu trener Mindaugas Budzinauskas powiedział, że widzi mnie dalej w zespole. Zostałem i w ogóle tego nie żałuję. Mieliśmy świetną drużynę, a ja sam się wiele nauczyłem.
Szybko się nauczyłeś, że w tym biznesie nie ma sentymentów.
- To prawda. Nie może być sentymentów. To jest praca, choć kibice na tym cierpią, bo nie za bardzo mają się z kim identyfikować, bo składy drużyn co chwilę się zmieniają. Ja sam przywykłem do tego, że koszykówka jest wędrówką po różnych miastach i klubach. Mam to szczęście, że moja druga połówka to w pełni rozumie i mogę liczyć na jej wsparcie. Fajnie, że udało mi się taką osobę znaleźć.
Nadal marzysz o grze w Hiszpanii?
- Tak. Wiele rzeczy muszę poprawić, ale świat stoi przede mną otworem. Mam 23 lata i wszystko jest jeszcze możliwe. Dlaczego mam nie marzyć?