Tomas Masiulis: Jestem mistrzem świata w streetballa
- Nie gram dla osobistych osiągnięć, tylko dla zespołu. – mówi Tomas Masiulis, skrzydłowy Prokomu.\r
Przeczytaj pierwszą część wywiadu.
Marcin Józefczyk, Piotr Wasilewski: Pierwszy sezon w Polsce nie był chyba dla Pana i Prokomu zbyt udany? Przegraliście w Salonikach z Arisem i w finale polskiej ligi z Anwilem.
Tomas Masiulis: Tak. Ja mówię o tamtym okresie jako o sezonie, w którym mogliśmy wygrać wszystko, a nie wygraliśmy nic. Naprawdę niewiele nam zabrakło do odniesienia sukcesu.
Z pewnością pamięta Pan mecz w finale Pucharu FIBA. Może Pan powiedzieć po latach, czy był Pan w tej ostatniej akcji faulowany?
Co tu mówić o tamtej sytuacji. To nie ma znaczenia. Błąd popełniliśmy wcześniej, bo trzeba było zebrać piłkę po niecelnym rzucie wolnym Solomona. Taki jest jednak sport. Teraz już tego nie zmienimy.
Teraz Prokom i Aris grają w Eurolidze. Chciałby Pan jeszcze raz zagrać w Salonikach?
Tak, ale to nie jest tak, że desperacko chciałbym tam wygrać, żeby się odegrać, czy coś udowodnić. Tamto już było, minęło. Oni grali we własnej hali i to wykorzystali. Myślę, że gdyby turniej był zorganizowany w Sopocie, to wygralibyśmy my. Tak to już jest jak finał gra się do jednego zwycięstwa na obcym terenie. To jest naprawdę ogromna przewaga dla gospodarza.
Potem przegraliście także finał z Anwilem. Jakie były tego przyczyny?
Ten sezon to była dla nas duża nauka o polskiej lidze. Myśmy go źle rozegrali. W sezonie regularnym prawie wszystkich gromiliśmy 20 punktami, a potem w play-off przyszedł kryzys. Dodatkowo wszyscy znali już nasze mocne i słabe strony. Całkowicie się odsłoniliśmy. W finale z kolei ja po raz pierwszy miałem okazję przekonać się - co to jest Anwil i kim jest Andrej Urlep. Nie spodziewałem się takiego obrotu spraw, mimo iż Anwil miał wtedy naprawdę dobry zespół. Lang, Pluta, Pacesas, czy Nordgaard... Sami świetni gracze. Oni ograli nas wtedy zespołowością. Stanowili jedną drużynę, a u nas było dużo gwiazd, ale nie do końca graliśmy razem.
W zeszłym sezonie został Pan uznany MVP finałów. Czy to Pana największe osiągnięcie indywidualne w karierze?
Chyba tak. Najważniejsze jest jednak mistrzostwo drużyny. Bez tego nie byłoby tej nagrody. Koszykówka to gra zespołowa, a ja nie gram dla osobistych osiągnięć, tylko dla zespołu. Proszę mi uwierzyć, że nie czuję się lepszy od żadnego innego koszykarza z tego finału. Każdy miał swój udział w tym sukcesie. Skoro jednak ktoś postanowił mnie wyróżnić to bardzo mnie to cieszy i dziękuję.
Który sezon wspomina Pan z największą sympatią i dlaczego?
Nie mogę wyróżnić jednego. O każdym da się powiedzieć coś wyjątkowego. Pierwszy sezon był dla mnie przede wszystkim nowym doświadczeniem. Wszystko było nowe, inne. Wiele się w tym czasie nauczyłem. W kolejnych sezonach było już łatwiej. Znałem już ligę i większość graczy w niej występujących. Wiedziałem jak grać przeciw nim, co oni potrafią. W drugim sezonie zdobyliśmy pierwsze mistrzostwo dla Prokomu Trefl. To było wielkie wydarzenie. Drugie mistrzostwo wygraliśmy we Włocławku, a to dla mnie, jak i wielu graczy, bardzo dużo znaczyło. Zakończenie rywalizacji w Hali Mistrzów miało swój smaczek. W ostatnim sezonie mistrzostwo świętowaliśmy we własnej hali i też było to przyjemne przeżycie. Każdy sezon był więc inny i trudno wyróżnić ten jeden.
Przed sezonem nie korciło Pana, żeby coś zmienić, poszukać innego klubu? Miał Pan jakieś dobre oferty?
Prawdę mówiąc dobrych ofert nie miałem, ale nie o to chodzi (śmiech). Ja nie jestem człowiekiem, któremu jak jest dobrze, to szuka, żeby było jeszcze lepiej. W Sopocie czuję się naprawdę dobrze i skoro mnie tu chcą, to chcę tu grać. Dlatego długo nie zwlekałem, aby przedłużyć umowę z Prokomem Trefl.
Może więc chciałby Pan zostać do końca kariery w Trójmieście?
Ja jeszcze długo chcę grać (śmiech). Na razie myślę o tym sezonie. Mam roczny kontrakt, który się automatycznie przedłuży o kolejny rok, jeśli wygramy mistrzostwo Polski. Dalej staram się nie wybiegać w przyszłość i nie robić planów.
W tym roku w Prokomie Trefl gra Donatas Slanina. Pan jest chyba w tym sezonie dla niego kimś takim, jak dla Pana był Darius Maskoliunas, gdy Pan tu przyjeżdżał?
Chyba tak. Z Donatasem znamy się jeszcze z czasów gry w Żalgirisie. On grał ze mną przez dwa sezony w Eurolidze. Staram się mu pomóc zaaklimatyzować. On już od czterech sezonów żył jednak jako obcokrajowiec, więc nie miał większych problemów po przyjechaniu tutaj. Szybko wszystko łapie.
Jak się Panu podobał jego ostatni występ we Wrocławiu?
Nie zaskoczyło mnie to. Ja wiedziałem, że on może tak grać, bo grał już tak wcześniej. To jest zawodnik, który potrafi rzucać. Zawsze zdobywał dużo punktów. Gdy mu się zostawi zbyt dużo wolnego miejsca wykorzysta to.
Kto Pana zdaniem jest faworytem do finałów w tym roku?
Moim zdaniem, oprócz nas, w finale może zagrać Turów, Śląsk, lub Czarni. Te trzy zespoły grają koszykówkę na europejskim poziomie i z pewnością będą dla nas największymi rywalami. Mają bardzo dobrych trenerów, którzy mają duży wpływ na grę zespołu. Pozostałe drużyny w dużej mierze opierają się na indywidualnościach.
W ostatnim czasie w Polsce zaczęli się pojawiać znani trenerzy z Europy. Uważa Pan, że to dobrze dla polskiej ligi, czy raczej w lidze powinni pracować rodzimi trenerzy?
Uważam, że napływ trenerów zza granicy to bardzo dobra sytuacja dla polskiej koszykówki. W ostatnich dwóch sezonach było tak, że przeważali trenerzy z Polski i w zasadzie tylko zmieniali kluby. Była duża rotacja, ale tych samych nazwisk. Przyjazd trenera zza granicy to zawsze okazja, żeby wniósł coś nowego do koszykówki w lidze.
W Trójmieście ostatnio pojawiło się dwóch trenerów litewskich, którzy szkolą juniorów. Czy Pan ich zna? I jeśli tak, to co mógłby Pan o nich powiedzieć?
Znam dobrze jednego z nich - Aleksandar Kosauskas - jest dla mnie jak ojciec. On jest trenerem od przygotowania motorycznego. Wszystkie lata w Żalgirisie spędziłem pod jego okiem. To już trener wiekowy, ale ma ogromne doświadczenie. Uważam, że Żalgiris popełnił ogromny błąd puszczając go tak łatwo. Kadra trenerska Żalgirisu została bardzo odmłodzona i widać, że brakuje im doświadczenia na ławce.
To jest trener tylko od przygotowania fizycznego, czy ma też coś do powiedzenia w kwestii taktyki?
Generalnie jest od przygotowania fizycznego, ale to jest człowiek, który dwadzieścia lat spędził przy koszykówce i ma ogromną wiedzę. Jeżeli trenerzy go nie pytają to siedzi cicho, ale on zawsze ma coś mądrego do powiedzenia. Potrafi pomóc drużynie. To bardzo cenny nabytek dla Prokomu, bo jeśli tylko trafią się zawodnicy, którzy będą chcieli ciężko pracować, to on im bardzo pomoże.
W Kownie w tym sezonie nie dzieje się dobrze. Zespół przegrywa mecz za meczem. Jak Pan sądzi, dlaczego? Przecież skład mają bardzo dobry.
To kolejny przykład w koszykówce, że posiadanie dobrych graczy, jeszcze nie oznacza, że będziesz wygrywał. Drużynę trzeba budować tak, żeby stanowiła na parkiecie zespół, a jak się kupi same gwiazdy, to nie zawsze to dobrze zadziała. Druga sprawa to mało doświadczony trener. Nie wiem zbyt wiele na temat jego umiejętności trenerskich, ale widać, że brakowało mu doświadczenia. Nie miał tak dużego wpływu na grę drużyny.
W Pana życiu dużą rolę odgrywa rodzina. Podobno Pana żona była także koszykarką. Gdzie się poznaliście?
Tak. Moja żona uprawiała koszykówkę. Grała nawet w juniorach reprezentacji Litwy. Jak się nietrudno domyślić, połączyła nas koszykówka, ale ta historia jest dość nietypowa. Dziesięć lat temu Adidas organizował serię turniejów streetballa na Litwie. To był prawdziwy szał w naszym kraju. Wszyscy chcieli grać. Ja wygrałem turniej w Kownie w kategorii mężczyzn, a moja żona w Wilnie w kategorii kobiet. Nagrodą był wyjazd do Barcelony na mistrzostwa świata w streetballu. Tam się poznaliśmy. Ona urodziła się i mieszkała w Wilnie, ale akurat tak się złożyło, że w tamtym roku podpisała kontrakt w Kownie. Gdy wracaliśmy z Barcelony, samolot wylądował w Wilnie i ona nie miała jak dotrzeć do Kowna. Zaproponowałem, że ją podwiozę i tak to się wszystko zaczęło. Barcelona od tego czasu jest naszym miastem. Turniej streetballa to także kolejny sukces w mojej karierze. Jestem bowiem mistrzem świata streetballa (śmiech).
Kogo miałeś w składzie na tych turniejach?
Zespoły były czteroosobowe. Grałem z moimi rówieśnikami. Dwóch z nich nie gra już w koszykówkę. Trzeci to Arnas Kazlauskas, który grał kiedyś w Legii Warszawa. Teraz gra chyba gdzieś na Ukrainie.
Pana żona porzuciła jednak karierę koszykarską?
Tak. I uważam, że była to bardzo dobra decyzja dla naszej rodziny. Ją bardzo ciągnęło do koszykówki. Gdy nasze dzieci trochę podrosły i poszły do przedszkola, chciała wrócić do aktywnego uprawiania sportu i trenowała nawet trochę w Lotosie. Chciała coś robić w tym kierunku. Teraz zaczęła sędziować na Litwie.
Chciałby Pan, aby Pana dzieci grały w koszykówkę
Oczywiście. Chciałbym, żeby mój syn uprawiał ten sport, ale nic na siłę. Nie będę go do tego zmuszał. Zresztą to nie może być też tak, że poza koszykówką nie będzie miał nic innego. Najpierw musi się dobrze uczyć i zdobyć odpowiednie wykształcenie.
Słyszeliśmy, że Pan uczył się bardzo dobrze. Podobno skończył Pan Politechnikę. Na jakim kierunku?
Tak. Ukończyłem Politechnikę w Kownie. Nie wiem dokładnie jak to powiedzieć po polsku, ale to był kierunek związany z marketingiem. W szkole nigdy nie miałem większych problemów.
W swojej karierze grał Pan także w reprezentacji Litwy. Miał Pan okazję pojechać na olimpiadę i zagrać przeciwko Stanom Zjednoczonym. Jakie to było uczucie?
W Sydney było podobnie jak z moją grą w Eurolidze z Żalgirisem. Wtedy też nie doceniałem tego tak bardzo jak teraz. Jechaliśmy tam bez żadnych wielkich planów. Chcieliśmy ugrać jak najwięcej. Dobrze zaczęliśmy. Potem udało nam się wyjść z grup, aż się zatrzymaliśmy na drużynie USA.
Zagraliście dwa wyrównane mecze z drużyną Stanów Zjednoczonych. Czuliście, że możecie ich pokonać?
Nie. I w tym właśnie był cały problem. Donn Nelson, który zawsze jest bardzo blisko naszej reprezentacji powtarzał nam cały czas, że jesteśmy od nich lepsi, że możemy z nimi wygrać. Każdy jednak w głowie nie czuł się silniejszy i dlatego przegraliśmy.
Co Pana zdaniem można by zrobić, aby poprawić poziom koszykówki w Polsce? Na Litwie pracuje tak jakby fabryka talentów, a w Polsce wybitni gracze zdarzają się rzadko.
Myślę, że za taki stan rzeczy odpowiada głównie popularność dyscypliny. Na Litwie koszykówka jest sportem narodowym. Wszyscy w nią grają. W Polsce jest jeszcze siatkówka i piłka nożna. Ja uważam, że w Polsce nie jest tak źle jak się o tym mówi. W zeszłym roku do kadry przyszedł Andrej Urlep i zbudował zespół, który awansował do Mistrzostw Europy, pokonując po drodze wszystkie drużyny, które trzeba było pokonać. To już o czymś świadczy. W Polsce jest z kim pracować i odnosić sukcesy. Z tego co słyszałem, to jeszcze dwa lata temu to było tak, że do kadry się jechało jak na wakacje, a to nie o to chodzi. Gra w kadrze to także ciężka praca i dzięki niej Polska zagra w finałach ME w tym sezonie.
Z drugiej strony to trochę dziwne, że Adam Wójcik, który ma 36 lat wciąż jest najlepszym polskim graczem. Ja nie twierdzę, że jest słabym graczem (śmiech), ale to trochę dziwne, że nie ma na razie gracza wśród młodych, który przejąłby po nim pałeczkę.
Przyglądał się Pan młodzieży w Sopocie? Widział Pan potencjalne gwiazdy polskiej koszykówki?
Szczerze mówiąc nie miałem okazji się im przyjrzeć, ale rozmawiałem z trenerem Kosauskasem na ten temat. Mówił, że oni w kategoriach juniorskich wygrywają prawie każdy mecz 20-30 punktami. Na Litwie gdzie się nie pojedzie to można przegrać. To też nie jest dobra sytuacja, gdy nie ma rywalizacji. Teraz część tych chłopaków gra w drugiej lidze i tam już podobno mają znacznie większe problemy. I to dobrze dla nich, bo łatwiej im będzie przejść z tej koszykówki juniorskiej do zawodowej. Zresztą w Polsce mieszka 40 mln ludzi. Nie wierzę, że nie da się wśród nich znaleźć dobrych trenerów i zawodników. Oczywiście trudno się przebić, gdy przyjeżdża tyle zawodników zza granicy, ale to tylko powinna być dodatkowa mobilizacja dla polskich graczy, żeby ciężej pracować.
Co sądzi Pan o tym nowym przepisie, mówiącym, że na parkiecie zawsze musi przebywać obywatel Polski?
Mnie, jako obcokrajowcowi, zdecydowanie się nie podoba (śmiech). A tak całkiem serio to faktycznie jak na razie sprawia on więcej problemów niż korzyści. Ten pierwszy sezon pokazuje na razie, że ten przepis nie do końca działa tak, jak chcieliby tego jego autorzy. W niektórych klubach jest bowiem tak, że jeden Polak musi grać teraz ponad 30 minut, podczas, gdy więcej mógłby czasami dać swojej drużynie, gdyby na parkiecie spędził 20 minut, ale grając z maksymalnym zaangażowaniem. Grając bez odpoczynku, zawsze się popełnia jakieś błędy, wykonuje się jakieś rzeczy niedokładnie. Zobaczymy jak to będzie wyglądało w przyszłym roku, gdyż w tym myślę, że zespoły nie do końca były przygotowane na ten nowy przepis. W przyszłym sezonie może się to zmienić i kluby trochę inaczej będą budowały składy, z większą uwagą wybierając graczy polskich. W Rosji na parkiecie musi grać już dwóch rodzimych graczy i jakoś muszą sobie z tą sytuacją radzić.
Grał Pan już z takimi graczami jak McNaull, Wójcik, Zidek, Einikis, czy Besok. Woli Pan grać z klasycznymi środkowymi, czy raczej z zawodnikami, niższymi, którzy na mogą grać zarówno na czwórce jak i na piątce?
Ja to najbardziej lubię grać z dobrym rozgrywającym(śmiech). Takim, który dużo widzi, potrafi dograć piłkę i kreować grę. Nie jestem zawodnikiem, który lubi grać pod siebie. Jeśli ktoś mi poda to zawsze szukam kogoś na wolnej pozycji, a dopiero potem próbuję rzucać sam. Jeśli chodzi o środkowego to nie ma to takiego znaczenia. Najlepszy jest taki, który potrafi ograć każdego pod koszem (śmiech). Z każdym, który grał w Prokomie współpracowało mi się dobrze.
W jednym ze starych wywiadów powiedział Pan, że osobą z którą chciałby się Pan spotkać jest Jan Paweł II. Jest Pan bardzo religijnym człowiekiem?
To ja byłem? Na pewno nie powiedziałem Michael Schumacher? (śmiech) To musiał być bardzo stary wywiad. Na Litwie ludzie nie są tak bardzo religijni, jak tutaj w Polsce. To była chyba pierwsza różnica jaką zauważyłem, gdy tu przyjechałem. To zrozumiałe. Przecież papież był Polakiem. U nas religia nie odgrywa tak ważnej roli chociaż naprawdę chciałbym porozmawiać z Janem Pawłem II, gdyby była taka możliwość, bo to był bardzo mądry człowiek.
Podobno interesuję się Pan wyścigami samochodowymi. Lubi Pan szybką jazdę samochodem?
Nie. Nie przepadam za szybką jazdą, ale interesują mnie wyścigi Formuły 1. Chciałbym kiedyś móc wsiąść do bolidu i się przejechać. Dotychczas udało mi się raz w życiu pojechać obejrzeć taki wyścig i było to dla mnie niesamowite przeżycie. Moim ulubionym kierowcą jest Michael Schumacher.
Teraz komu będzie Pan kibicował? Robertowi Kubicy?
Jeszcze nie wiem komu, ale Kubica faktycznie ma szansę stać się wielkim kierowcą. Po tym co widziałem w wyścigach i na treningach jestem pewien, że będzie w czołówce. Już teraz ma świetne wyniki, a wciąż jest młody.