Z kart historii: Włodzimierz Trams
Był jednym z najbardziej błyskotliwych polskich koszykarzy. Na przełomie lat 60. i 70. imponował stylem gry przypominającym zawodników NBA. Jego obiecującą karierę przerwała afera przemytnicza, więzienie i dyskwalifikacja, po których jeszcze zdołał wrócić na ligowe parkiety. Włodzimierz Trams opowiada o wzlotach i upadkach w swoim życiu.
Zobacz też: Z kart historii: Jerzy Piskun | Z kart historii: Mieczysław Młynarski | Z kart historii: Mieczysław Łopatka cz.1 | Z kart historii: Mieczysław Łopatka cz.2
Mierzący 189 cm, silny, szybki, sprawny, z umiejętnością celnego rzutu z każdej pozycji, był bezsprzecznie jednym z największych talentów polskiej koszykówki. Imponował szczególnie błyskotliwymi podaniami jedną ręką, prosto z kozła, często bez patrzenia na adresata. Reprezentował barwy Polski w latach 1966-70, w okresie wielkich sukcesów naszej drużyny narodowej. W tym czasie zdążył wystąpić dwukrotnie w mistrzostwach Europy, zdobywając brązowy medal w 1967 roku w Helsinkach i zajmując 4. miejsce w 1969 w Neapolu. Był w drużynie, która na igrzyskach olimpijskich w Meksyku w 1968 roku zajęła szóstą lokatę. Grał w jedynych dotychczas mistrzostwach świata z udziałem Polaków - w Urugwaju w 1967, w których nasz zespół wywalczył znakomite piąte miejsce. W kadrze narodowej wystąpił w 118 spotkaniach, zdobywając 1019 punktów.
Oddzielny rozdział to Legia Warszawa, z którą zdobywał mistrzostwo Polski juniorów (1963) i seniorów (1963, 1966, 1969), Puchar Polski (1968), grał w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów (1971). O tym, że doceniano go również poza granicami kraju świadczy powołanie w 1967 roku do reprezentacji Europy na III Festiwal FIBA w Antwerpii.
Chłopak z Czerniakowa
Włodzimierz Bonifacy Trams urodził się 12 maja 1944 roku na warszawskim Czerniakowie. Rodzice mieszkali na Iwickiej, przy Chełmskiej. Na okolicznych podwórkach, ulicach i pobliskich obiektach Legii przeszedł jako chłopiec uniwersalną szkołę życia i sportu.Zanim trafił do koszykówki, uprawiał różne dyscypliny. Grał w hokeja, tenisa, uprawiał kolarstwo. Trenował też przez pewien czas w piłkarskim zespole Polonii. - Pamiętam, że słynny Wacław Kuchar chciał mnie do drużyny Legii, jak im strzeliłem dwie bramki w meczu juniorów w Czerwińsku. Odpowiedziałem mu wtedy: „panie Wacku, w życiu nie będę grał w piłkę. Co się będę taplał w błocie na boisku. Koszykówka to elitarny sport, gra w niego inteligencja, a tutaj ciągle wyzwiskami rzucają, na wino chodzą”.
Do koszykówki trafił mając trzynaście lat. - Poszedłem na trening Legii, który prowadził Stefan Majer. I tak się zaczęło - wspomina. Jednym z jego starszych kolegów w sekcji był Marek Perepeczko, potem znany aktor, odtwórca roli Janosika w popularnym serialu. Miał odpowiednie warunki fizyczne, ale wkrótce zaczął ćwiczyć kulturystykę. W 1962 roku juniorzy Legii zdobyli wicemistrzostwo Polski, rok później pod wodzą trenera Majera sięgnęli po najcenniejsze i dotychczas jedyne w historii klubu trofeum w tej kategorii wiekowej. Najzdolniejsi z drużyny, wśród nich Trams, występowali już wtedy również w ligowych rozgrywkach seniorów prowadzonej przez legendarnego Władysława Maleszewskiego i też zdobyli złoto. - Ojciec w ogóle nie wiedział, że ja gram w koszykówkę - wspomina zawodnik, który na początku lutego br. został włączony do Galerii Sław Koszykarskiej Legii. - Dowiedział się po kilku latach z gazet, gdy zostałem mistrzem Polski.
Wyprzedzał epokę
Wychowanek Legii od początku wyróżniał się stylem gry. Imponował zwłaszcza niesamowitymi, szybkimi podaniami, przeglądem sytuacji. Niejako wyprzedzał epokę w koszykówce. „Z taką grą powinien grać w NBA” - mówi dziś jego ówczesny klubowy kolega z piłkarskiej sekcji Legii Władysław Stachurski.
Skąd ta widowiskowość? Jak kształtował się jego styl? - Piłka podawana dwoma rękoma w klasyczny sposób jest wolniejsza - tłumaczy. Podanie jedną ręką, bez asekuracji drugiej, jest o wiele szybsze - tak jak w innych dyscyplinach gra z tzw. klepki. W młodości próbowałem różnych sportów. Oprócz piłki nożnej i hokeja, chodziłem też na treningi waterpolistów, uczyłem się grać w piłkę ręczną. Szczypiorniści grają jedną ręką, szybko podają piłkę. Wielokrotnie oglądałem też mecze koszykarzy i doszedłem do wniosku, że właśnie takie podanie jest najszybsze.
Zegarek od de Gaulle’a
W awansie do reprezentacji, która w tym czasie prezentowała najwyższy europejski poziom, udokumentowany srebrnym medalem mistrzostw Europy we Wrocławiu (1953), brązowym w Moskwie (1965) i szóstą lokatą na igrzyskach w Tokio (1964), pomógł mu - wówczas 22-letniemu, a już dwukrotnemu mistrzowi Polski z „Zielonymi Kanonierami”, jak wówczas nazywano Legię - wyjazd w listopadzie 1966 z kadrą na turniej Pucharu Narodów w Strasburgu. Z uwagi na to, że jego termin pokrywał się z inauguracją rozgrywek ligowych skład Polaków oparty był właśnie na koszykarzach Legii, z Januszem Wichowskim i Andrzejem Pstrokońskim na czele, wspieranych przez zawodników Śląska Wrocław, m. in. Mieczysława Łopatkę i Kazimierza Frelkiewicza. Mimo to drużyna wygrała wszystkie mecze - z obydwiema reprezentacjami Francji, Włochami, RFN i w finale z Hiszpanią, zdobywając trofeum.
- Jako nagrodę dostałem wtedy złoty zegarek od prezydenta Charlesa de Gaulle’a - wspomina Trams. - To był dobry początek w kadrze, ale mój prawdziwy debiut w reprezentacji w turnieju o najwyższą stawkę miał miejsce w 1967 roku w mistrzostwach świata w Urugwaju. Graliśmy najpierw w miejscowości Salto, 500 km od Montevideo z Portoryko, Brazylią i Urugwajem. Z Brazylią przegraliśmy 16 punktami. Mieli szybszych i skoczniejszych centrów, może poza Łopatką. Grali szybki kontratak, jak dziś Barcelona w piłkę - skuteczny i widowiskowy. My byliśmy trochę lepsi w obronie, co przydało się w meczach z pozostałymi rywalami. Uczyli nas jej Amerykanie, którzy przyjeżdżali do Polski na nasze zgrupowania. Sprowadzał ich trener Witold Zagórski. Kładli nacisk na przechwytywanie piłek. Najcenniejszy zawodnik to właśnie specjalista od przechwytów, bo gra za cztery punkty - odbiera je atakującym przeciwnikom i sam przyczynia się do powiększenia dorobku przez swój zespół. Mieliśmy z Frelkiewiczem takie zagrywki, których nauczyli nas szkoleniowcy z USA. Ja ściągałem wyprowadzającego piłkę rywala na bok, do linii, a Kazio zaskakiwał mu z drugiej strony. On musiał zrobić obrót i ja wybierałem mu piłkę z kozła. Decydujący mecz z Paragwajem był prawdziwie krwawy. Dwóch naszych - Wichowski i Łopatka - pojechało do szpitala z rozciętymi głowami, ale wygraliśmy i weszliśmy do fazy finałowej.
Tutaj drużyna poniosła cztery porażki, wygrała dwa mecze i zajęła piąte miejsce za Związkiem Radzieckim, Jugosławią, Brazylią i USA, a przed Argentyną i Urugwajem. Nigdy polscy koszykarze nawet nie zbliżyli się do takiego wyniku w mistrzostwach świata. Łopatka został królem strzelców turnieju. Wyrazem uznania dla naszej drużyny było powołanie Wichowskiego i Tramsa do reprezentacji Europy na III Festiwal FIBA w Antwerpii. Jej trenerem - obok Czecha Miroslava Kriża i Francuza Roberta Busnela - był Witold Zagórski.
Treningi z Jurkiewiczem
Na kolejnej wielkiej imprezie w Ameryce Południowej - igrzyskach w Meksyku (1968) Trams był już doświadczonym reprezentantem. Rywalizacja olimpijska, a wcześniej turniej kwalifikacyjny w Monterrey były natomiast chrztem bojowym dla innego wielkiego talentu i enfant terrible w jednej osobie - Edwarda Jurkiewicza. Późniejszy ośmiokrotny król strzelców ekstraklasy oraz mistrzostw Europy (1971) był już wówczas zawodnikiem Legii, w której tworzył z Tramsem doskonale rozumiejącą się parę.
- Mogę powiedzieć, że mam swój udział w ściągnięciu go do Legii - opowiada Trams. - Przy okazji naszego meczu o Puchar Polski z Zawiszą Bydgoszcz zwrócił mi na niego uwagę Zenon Begier, który był reprezentacyjnym dyskobolem, ale grał w koszykówkę jako środkowy, bo miał 201 cm wzrostu. „Mamy młodego, ciekawego zawodnika”, rekomendował. Poszedłem do szefa Legii Zygmunta Huszczy i mówię: „Panie generale, jest tu koszykarz, jakiego Legia potrzebuje. Ma talent, jest trochę surowy, ale coś z niego może zrobimy”. Generał wydał rozkaz i Jurkiewicz zmienił garnizon z Bydgoszczy na Warszawę. Trenowałem z nim w dzień i w nocy. Oddawał ze mną po 500-600 rzutów. Stawiałem go w bramce i strzelałem nogą, żeby uczył się łapać piłkę. Nie miał pewnego chwytu, nie umiał podawać. Nie pozwalałem mu dryblować, mówiłem: „masz piłkę - rzucaj, szukaj pozycji. Rób krok do tyłu, krok do przodu, dwa zwody i atakuj kosz. To są twoje atuty. Nie bierz się za kozłowanie, bo będziesz tracił piłkę. To ja będę ci ją wykładał”. Potem się dobrze ze mną zgrał. Dwójkowe zagrania cały czas ćwiczyliśmy, na treningach i poza nimi. Byliśmy w wojsku, więc codziennie rano można było przychodzić na salę przy 29 listopada. Jak mieliśmy służbę, to pilnowaliśmy hali, więc wieczorem zapalaliśmy światło i rzucaliśmy do pierwszej, drugiej w nocy. Potem spaliśmy na materacach. Gdy rano przychodziła ekipa porządkowa - wychodziliśmy.
Jurkiewicz grał z Tramsem w Legii tylko dwa sezony. W 1969 roku zdobył ze stołecznym klubem mistrzostwo Polski, skończył służbę wojskową i przeniósł się do Wybrzeża Gdańsk.
Kontrola na Gdańskim
Było to ostatnie złoto koszykarzy Legii w ekstraklasie, ale kruszec ten miał jeszcze odegrać ważną rolę w historii klubu i Włodzimierza Tramsa. Dwa sezony później koszykarze klubu z Łazienkowskiej sięgnęli jeszcze po największy sukces w rozgrywkach międzynarodowych. W 1971 roku awansowali do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów, gdzie trafili na obrońcę trofeum Fides Neapol. Obydwa spotkania Legia przegrała, ale okoliczności powrotu z rewanżowego meczu we Włoszech mocno przyćmiły nieudany sportowy aspekt rywalizacji. Kontrola przeprowadzona w przedziałach pociągu, w których drużyna podróżowała z Neapolu na Dworzec Gdański, wykryła nielegalny przewóz kosztowności. Nastąpiły zatrzymania, śledztwo i surowe wyroki. Najwyższy - pięć lat więzienia dostał Włodzimierz Trams.
Jak to było z tą wpadką? - Wieźliśmy trochę złota - opowiada były koszykarz. Kupiłem je we Włoszech. Wtedy z handlu się głównie żyło. Kto miał lepsze wyjazdy, a koszykarze je mieli, ten korzystał. Im więcej się wygrywało, tym więcej się wyjeżdżało i więcej zarabiało. Stypendia mieliśmy przecież wtedy minimalne. Wszyscy żyli z wyjazdów. Wtedy była straszna przebitka, na przykład na płaszczu ortalionowym - tu kosztował 1800 złotych, a tam płaciłem 1,2 czy 1,5 dolara. To samo dżinsy. Sprzedawaliśmy po 1500, 1600. Szły jak woda. Wszyscy handlowali. Kto tylko wyjeżdżał, dorabiał sobie. To był bodziec do lepszej gry, do zdobywania mistrzostwa. W tym pociągu służby miały zainstalowany podsłuch. Ten, który był w Warsie nadał na nas do celników, a było już po odprawie. Przyszli jeszcze raz nas skontrolować. Młodsi z drużyny schowali mi to złoto. Ja spałem. Celnik znał nasz sposób. Odkręcił lampę i znalazł. „Czyje to? ” - pyta. Ja mówię: „nie wiem”, ale inni wskazali na mnie. Musiałem się przyznać - od razu areszt zastosowano. Wyrok dostałem 5 lat. Po trzech latach i pięciu miesiącach zostałem zwolniony warunkowo. Na jeden dzień przed amnestią. Wyszedłem w sobotę 20 lipca 1974 roku”.
W międzyczasie Wydział Gier i Dyscypliny PZKosz w związku z zakończeniem postępowania karnego o przestępstwa celno-dewizowe nałożył na Tramsa i Bogusław Piltza dożywotnią dyskwalifikację oraz zakaz wyjazdów zagranicznych przez dwa lata po odbyciu kary. Trzeci z ukaranych koszykarzy Tomasz Tybinkowski otrzymał półroczną dyskwalifikację. „Przegląd Sportowy” z 27 marca 1972 roku napisał, że związek „wziął pod uwagę szkodliwość społeczną popełnionych wykroczeń”.
Ćwiczenia na spacerniaku
Od początku pobytu w więzieniu Trams jednak przygotowywał się do powrotu na boisko. W kolejnych zakładach karnych wykorzystywał każdą okazję do ruchu, ćwiczeń, przebywania na powietrzu, odżywiania się warzywami. - Jak człowiek siedzi, to się nudzi. Ile można grać w domino? Bo w karty nie wolno było - tłumaczy. - Na Mokotowie w tym czasie osadzony był m.in. późniejszy minister sprawiedliwości Andrzej Czuma, który kiedyś grał ze mną w kosza w II lidze. W więzieniu już nie graliśmy. Ale dali mi trenować. Napisałem, żeby mi pozwolili godzinę dłużej przebywać na spacerniaku. Wynosiłem taboret i ćwiczyłem. Mówili mi: „pan i tak nie będziesz grał. Szybko się tu wykończysz na takim jedzeniu”. Ale jakoś przetrwałem, przenoszony do kolejnych zakładów w Mogilnie, w Rawiczu, gdzie patrzono na mnie trochę przychylniej, gdyż jako wychowawcy pracowali tam byli lekkoatleci, Szczypiornie czy na koniec w Bieszczadach, gdzie naczelnik, były bokser z Bydgoszczy, pozwolił mi biegać po górach.
Po wyjściu z więzienia trenował jeszcze rok, doczekał się odwieszenia przez PZKosz dożywotniej dyskwalifikacji, po tym jak cofnięto podobną karę zamieszanym w podobną przemytniczą aferę piłkarzom Legii Władysławowi Grotyńskiemu i Januszowi Żmijewskiemu. Do Legii nie chciał wrócić, żeby nie prowokować kibiców. Nie udały się pertraktacje z Polonią, która nie chciała się narażać wojskowemu sąsiadowi. Z tych samych powodów nie zasilił milicyjnego Wybrzeża Gdańsk. Trafił do innego nadmorskiego miasta - Szczecina i zespołu Pogoni. - Andrzeja Zientarę, mojego sąsiada z Brackiej, przyjęli akurat na trenera piłkarzy tego klubu. On mnie polecił - wyjaśnia. Prezesem był tam Roman Wilczek, który znał mojego ojca z AK - razem walczyli w Powstaniu Warszawskim.
W sezonie 1975/76 grał w Szczecinie - zespół spadł jednak z ekstraklasy. W kolejnym roku wprowadził na najwyższy szczebel Baildon Katowice z całą grupą młodzieży w składzie, mistrzów Polski juniorów. - Grali ze mną wtedy Dariusz Szczubiał, Janusz Klimek, Jerzy Hernas - opowiada. Nie to, że uczyłem ich grać, ale kontrolowałem po prostu sytuację na boisku - zwalniałem i przyspieszałem, kiedy trzeba, wiedziałem, w którym momencie rzucić. Musiałem sam coś pokazać na początek, żeby wierzyli, że można wygrywać.
Po awansie zespołu z Katowic do ekstraklasy sam wrócił do Warszawy i grał w zespole Skry na zapleczu ekstraklasy, zdobywając w tych trzech sezonach blisko 20 punktów w meczu. Boiskową karierę, która nie rozwinęła się tak jak mogłaby, skończył w 1980 roku.