Mikołaj Witliński: Nie chcę nikomu zrobić krzywdy

- Nie będę ukrywał, że jestem z tych, którzy lubią grać duże minuty. Kocham ten sport i lubię rywalizację. Uwielbiam być przydatny drużynie, a nie odgrywać tylko marginalną rolę. Chęć gry dużej liczby minut nie jest jednoznaczna z dużym ego i z tym, że chodzę obrażony czy zły, gdy gram nieco mniej. Chodzi bardziej o pasję do gry i rywalizację - mówi Mikołaj Witliński, koszykarz Trefla Sopot.
Karol Wasiek: Czy irytuje cię fakt, że ludzie często twoją grę oceniają tylko poprzez statystyki?
Mikołaj Witliński, koszykarz Trefla Sopot: Nie. Każdy kibic ma prawo do swojej własnej oceny. Uważam, że pozycja “pięć” w koszykówce jest specyficzna pod tym względem, że robi się dużo rzeczy, których później nie widać w statystykach. Tacy zawodnicy też są jednak cenieni i potrzebni w drużynach.
Jestem już w takim wieku, że nie patrzę na swoje cyfry w statystykach. Bardziej interesuje mnie to, ile minut i w których fragmentach meczu jestem na parkiecie. To są dla mnie kluczowe aspekty pod kątem odzwierciedlenia, czy moja gra miała wpływ na wynik całego zespołu.
Czy jesteś zły, gdy przy swoim nazwisku widzisz małą liczbę minut?
- Tak. Nie będę ukrywał, że jestem z tych, którzy lubią grać duże minuty. Kocham ten sport i lubię rywalizację. Uwielbiam być przydatny drużynie, a nie odgrywać tylko marginalną rolę.
Chęć gry dużej liczby minut nie jest jednoznaczna z dużym ego i z tym, że chodzę obrażony czy zły, gdy gram nieco mniej. Chodzi bardziej o pasję do gry i rywalizację.
Ile to jest dużo minut dla środkowego?
- Są takie mecze, że jak gram na dużej intensywności, to po 20 minutach jestem mega zużyty i wypompowany z energii i emocji. Myślę, że w Treflu Sopot, gdzie trener wymaga od nas zaangażowania i stawia na dużą intensywność, to center po 20-22 minutach spędzonych na parkiecie ma prawo być zmęczony. W tym czasie wykonuje się sporo ciężkiej pracy na boisku.
Widziałem, że potrafisz sam poprosić o zmianę. Czy trener Tabak ma o to do ciebie pretensje?
- Nie. Trener Tabak nawet sam wychodzi z takiego założenia, że jeśli zawodnik czuje się zmęczony, to ma prosić o zmianę. Chodzi o to, by dany gracz zszedł na ławkę i odpoczął, a na boisku pojawił się świeży gracz z dużym zapasem energii. Takie przeciąganie pobytu na boisku sprawia, że później jest wydłużony czas powrotu do siebie i regeneracji.
Jestem graczem, który lubi pójść “w trupa” i grać na maksimum swoich możliwości fizyczno-atletycznych. Gdy czuję się, że mnie odcina, to proszę o zmianę.
Uważam, że czasy się mocno zmieniły. Koszykówka jest na dużo wyższym poziomie intensywności. Nie da się grać po 30 minut w meczu na takiej intensywności.
Znacie się z trenerem Tabakiem od wielu lat, ale potrafi między wami zaiskrzyć…
- Żan Tabak jest osobą wymagającą, ale też bardzo ekspresyjną i emocjonalną. Faktycznie czasami w trakcie meczów dochodzi do wymiany zdań, ale to normalne, bo obaj chcemy jak najlepiej. Chcemy wygrywać. Nie ma w tym drugiego dna. Proszę mi wierzyć, że kiedy kończy się mecz to nasze rozmowy wyglądają zupełnie inaczej.
Ostatnio po meczu z Kingiem mówiłeś, że mogłeś liczyć na wsparcie trenera Tabaka w trudnym momencie.
- Tak. Zacząłem bardzo źle, bo pudłowałem i popełniłem dwa błędy w obronie. Byłem zły na siebie. Trener Tabak zauważył, że jestem w dołku mentalnym i sam do mnie podszedł. Powiedział mi, że wierzy we mnie i jestem bardzo potrzebny drużynie. “Trzymaj głowę wysoko, bo jesteś potrzebny” - usłyszałem.
Kiedyś Tarik Phillip mi powiedział, że lubił z tobą współpracować ze względu na stawiane przez ciebie bardzo dobre i mocne zasłony. Mówił o motywie “Gortat Screens”. Jak to wdrożyłeś w swoją grę?
- Myślę, że to wyszło z czytania gry. W tamtym sezonie już sporo tego robiłem. Teraz wydaje mi się, że ten element został dostrzeżony przez ekspertów i w środowisku zrobiło się o tym nieco głośniej.
Prawdą jest, że Tarik był bardzo atletycznym i dynamicznym zawodnikiem, który wolał kończyć akcje po penetracjach. Najczęściej szedł do samego końca. On szukał akcji “dwójkowych”. Korzystał z tych moich zasłon. Nie ukrywam, że mieliśmy dobrą relację. Na i poza parkietem.
Z Nickiem Johnsonem i Jakubem Schenkiem wygląda to trochę inaczej.
- Nick jest “królem półdystansu”. Uwielbia tę grę. Po 2-3 kozłach znajduje przestrzeń i składa się do rzutu na półdystansie.
Jakub Schenk jest fifty-fifty. Z nim też mogę zagrać akcję typu “Gortat Screen” i on wtedy kończy pod obręczą. Też potrafi się zatrzymać i rzucić trójkę po dobrej zasłonie.
W ostatnim czasie przypięto ci łatkę gracza, który dopuszcza się nieczystych zagrań w trakcie meczów. Jak to skomentujesz i jak do tego podchodzisz?
- Jestem zawodnikiem podkoszowym, a to oznacza, że jestem w stałym kontakcie z rywalami. Jest bardzo dużo zagrań na kontakcie. Wtedy wszystko wchodzi w grę - biodra czy przyjęcie rywala na klatkę piersiową. Łokcie też wchodzą w grę, ale nie chodzi o wymachiwanie nimi na prawo i na lewo. Chodzi o przyjmowanie kontaktu łokciem i zatrzymanie wysokiego gracza na low-poscie czy w walce o zbiórki. Wszędzie mamy kontakt.
Przypięto mi taką łatkę, ale nie wiem w sumie dlaczego. Nie jestem “brudnym” graczem, który chce komuś zrobić krzywdę. Powiem tak: są gracze, którzy wychodzą ze mną walczyć. Walczą i też “poczęstują” mnie łokciem. Gdy dzieje się tak w drugą stronę, to idą do sędziów i lamentują. Czasami mam wrażenie, że wygląda to tak jakby się skarżyli. To - moim zdaniem - jest niepoważne.
Koszykówka to sport kontaktowy. Ten sport jest szybki, dynamiczny i atletyczny, dlatego ten kontakt jest potrzebny. To część tej dyscypliny.
Czy flopowanie cię irytuje?
- To jest bardzo irytujące, gdy widzę graczy, którzy wiele razy - w danym meczu - padają na parkiet. Mamy przecież po dwa metry i ważymy po 100-115 kilogramów. Nie jest tak łatwo wywrócić kogoś na parkiet. Niektórzy jednak tak często padają, że mam wrażenie, jakby byli zbudowani z wykałaczek (śmiech).
Flopowanie nie jest widowiskowe. W EuroCup tego w ogóle nie było. Jeśli ktoś chciał przyaktorzyć, to od razu było karane przez sędziów. A nawet jak arbiter nie zareagował, to trener go ściągał na ławkę. Tam dopuszczana jest męska i twarda walka pod koszami. Taki styl mi bardzo odpowiada.
Ja sam - w młodości - wychowałem się na takich graczach jak Besok, Varda, Hrycaniuk czy Stanojević. To byli mocni i fizyczni faceci, którzy operowali w strefie podkoszowej. Tego kontaktu z ich strony było bardzo dużo. Nie kojarzę, by ci gracze co drugą akcję leżeli na parkiecie.
Po tym sezonie kończy ci się dwuletnia umowa z Treflem Sopot. Czy chciałbyś zostać na dłużej w tym klubie?
- Trefl Sopot to dla mnie priorytet. Chciałbym usiąść z tym klubem do rozmów po zakończeniu sezonu, ale najpierw chcę bardzo obronić tytuł mistrzowski z tą drużyną.