David Moss: Wielkie granie w Chicago
Nowa gwiazda Polpaku i DBE wierzy w swoje siły i w walce o mistrzostwo rzuca wyzwanie nawet Prokomowi.
Marek Szczutowski: Kiedy mam trochę wolnego miejsca, tą małą przestrzeń, kilka centymetrów to wtedy rzucam bez chwili zawahania. Wie Pan kto jest autorem tych słów?
David Moss: Myślę, że ja tak kiedyś powiedziałem.
Zgadza się.
(Śmiech). Powiedziałem, to jak byłem na uniwer…nie! Powiedziałem tak jeszcze w szkole średniej! Tak na pewno. I tak było przez całą moją karierę. Tego się trzymam.
Być może. Ale w Polsce potwierdził Pan te słowa dopiero w spotkaniu z Kagerem.
Nie uważam, żebym zagrał jakoś źle w poprzednich spotkaniach. Miałem po prostu zupełnie inną rolę w zespole i starałem się wywiązywać z powierzonych mi zadań. Nie chcę niczego robić na siłę.
Mówi coś Panu nazwisko Rick Apodaca?
O tak, znam to nazwisko, wiem kto to jest.
Rick zapracował w Świeciu na miano niemal legendy grając tu tylko jeden sezon. Po takim meczu jak dziś, zważywszy na podobną pozycję i zadania na parkiecie, kibice będą zapewne oczekiwali, że będzie Pan w stanie zastąpić ich ulubieńca Jest Pan gotowy na to by stać się liderem Polpaku?
Jeśli ma się tak stać to się stanie. Trener ściągnął mnie tutaj bym grał po prostu w koszykówkę. Będę robił to co będzie w danej chwili potrzebne mojej drużynie. Mogę próbować zdobywać punkty, zbierać piłki po niecelnych rzutach, angażować się w obronie lub podawać piłkę kolegom. Nie jestem tutaj by zastępować kogokolwiek. Tamten sezon należał do Apodaki, ale teraz ja jestem tutaj, mamy Kevina, Steve’a, Nanę, Marcina i Pawła, a więc wielu graczy którzy mogą zadecydować o wygranej w meczu. W zeszłym roku Poplak polegał na Ricku i to od niego zależał w głównej mierze wynik zespołu. Teraz jest inaczej, ponieważ akcenty rozłożone są bardziej równomiernie.
Przeciwko drużynie z Gdyni zagraliście jednak zupełnie inaczej niż we wszystkich dotychczasowych meczach sezonu. Dlaczego?
Wiedziałem, że musimy wygrać. Przegraliśmy ostatnie trzy spotkania nie mieliśmy więc wyjścia.
To był pierwszy mecz, w którym pierwszoplanowej roli na rozegraniu nie odgrywał Robert Skibniewski. Trener pozwolił grać piłką Panu i Kevinowi Hamiltonowi.
Kevin jest dobrym rozgrywającym, czego byliśmy świadkami. Na wszystko potrzeba czasu. Gracze muszą się poznać, dotrzeć, zrozumieć za co są odpowiedzialni, jak ma wyglądać ich praca na parkiecie. W meczu z Kagerem wreszcie to zadziałało. Może potrzebowaliśmy takiego przełomu. Trener postawił na Kevina jako na rozgrywającego i opłaciło się to nam jako drużynie.
Czy to jednak nie jest trochę dziwne? Robert, mimo młodego wieku, jest wśród Was najbardziej doświadczonym graczem jeśli chodzi o europejską koszykówkę. Miał być gwiazdą zespołu, tymczasem nie zawsze radzi sobie z prowadzeniem gry. Może on i pozostała reszta drużyny po prostu nie pasujecie do siebie? Może jego talent do prowadzenia gry w europejskich standardach kłóci się ze stylem, który wy preferujecie?
Ciężko mi powiedzieć. Nie jestem stąd, nie znam wszystkich realiów. Być może z racji umiejętności i doświadczenia ciąży na nim zbyt duża presja. W ostatnim spotkaniu, kiedy trener mnie i Kevina uwolnił od pewnych założeń i pozwolił nam prowadzić grę staliśmy się drużyną, która jest w stanie wygrywać. Nie chciałbym być źle odebrany, że mówię coś przeciwko Skibie. To bardzo dobry gracz. Tak się po prostu stało.
W przeszłości mówiono na Pana podobno MossMan, czy to prawda?
Tak (śmiech). To był mój przydomek w szkole średniej i na studiach.
Czy wziął się od tej postaci z kreskówki?
Nie (śmiech). Po prostu od mojego nazwiska. I mam też taki tatuaż na ręku. Ktoś wymyślił w szkole średniej żeby tak na mnie mówić no i już tak zostało.
Myślałem, że może wzięło się to stąd, że poniekąd na parkiecie zachowuje się Pan troszeczkę jak ten potwór z mchu. Chowa się Pan pośród innych graczy, upodobnia to otoczenia by nagle to wykorzystać i uderzyć w przeciwnika. Przy czym jednocześnie mówiło i pisało się o Panu w Stanach, że jest Pan skuteczny, bo mimo wszystko nie jest Pan typem boiskowego egoisty.
Nie mam nic przeciwko takiej interpretacji. Coś w tym jest. Zawsze wierzyłem w siebie, w swój rzut, umiejętność zdobywania punktów, stąd też nigdy nie bałem się brać odpowiedzialności za wynik. Jednak pamiętam, że nie jestem sam na parkiecie i do zwycięstwa potrzebna jest cała drużyna dlatego równie istotne jak zdobywanie punktów jest zauważenie drugiego gracza, który często jest na lepszej pozycji.
W szkole średniej grał z Panem w jednej drużynie z Eddym Curry wybranym z 4 numerem draftu przez Chicago Bulls.
Tak, to prawda.
Czy to najbardziej znany zawodnik z jakim, albo przeciwko któremu Pan grał do tej pory?
Jeśli chodzi o zorganizowane rozgrywki to tak. Ale gram z wieloma znanymi zawodnikami każdego lata. Kiedy wracam do domu do Chicago zawsze spotykam się ze znanymi koszykarzami i gramy razem.
Kto zatem z tych najpopularniejszych graczy był Pana przeciwnikiem? Komu z najlepszych miał Pan okazję podać piłkę?
Michael Jordan, Antoine Walker, Quentin Richardson…
Przepraszam bo nie wiem czy dobrze usłyszałem. Z „tym” Jordanem Pan grał?
Tak, w Chicago to normalna i regularna sprawa. Latem, kiedy wszyscy mamy trochę wolnego, umawiamy się i idziemy do jego sali. Dużo z takich nieformalnych meczów wyniosłem. Naprawdę sporo się tam nauczyłem.
W takim razie pozwolę sobie Pana pociągnąć za język w temacie Michaela Jordana bo to rzadka dla nas okoliczność i ciekawa historia. To dla nas również żywa legenda.
To jest ciągle wspaniały gracz. Ale bardzo dużo mówi. Ciągle mówi. I to niekoniecznie są rzeczy nadające się do publikacji (śmiech).
Dawno temu miało to miejsce?
Nie, dwa lata temu.
Grał Pan może z nim 1 na 1?
Nie, 5 na 5. To była wielka przyjemność. Ten facet jest ciągle w formie, dużo gada ale zawsze trafia. Sporo ostrych słów z siebie wyrzuca, ale daje z siebie wszystko nawet w takich meczach. To naprawdę było dla mnie wielkie przeżycie. Grałem też przeciwko innym znanym graczom. Larry Hughes, Juwan Howard…hmmm…kto jeszcze był na sali? Wielu graczy z drużyny Chicago. Mam więc za sobą takie doświadczenia i nie boję się podjąć rywalizacji.
Polpak nie jest zdecydowanie drużyną NBA, a Świecie czy Grudziądz to nie Chicago. Jak się zatem odnajduje Pan w tej rzeczywistości?
(Śmiech) Jak mam być szczery to po prostu spędzam czas z moimi kumplami z drużyny. Tu nie ma wielu możliwości, które mógłbym wykorzystać. Trenujemy dwa razy dziennie. Większość wolnego czasu spędzam więc jedząc i śpiąc....
Już wkrótce druga część wywiadu z Davidem Mossem