Wywiady M. Ceglińskiego: Robert Skibniewski
- Trafiłem chyba we właściwe miejsce, gdzie trener ufa mi na tyle, że po prostu mogę grać koszykówkę, jakiej mnie nauczono - mówi Robert Skibniewski w pierwszym ze specjalnych wywiadów dla PLK.pl, które przeprowadzać będzie znany dziennikarz koszykarski Marek Cegliński.
Marek Cegliński: Po 20 rozegranych spotkaniach jest pan najlepiej podającym koszykarzem Tauron Basket Ligi. Lepszym od Waltera Hodge’a, Łukasza Koszarka, Krzysztofa Szubargi. Co to dla pana znaczy?
Robert Skibniewski: To znaczy, że trafiłem chyba we właściwe miejsce, gdzie trener ufa mi na tyle, że po prostu mogę grać koszykówkę, jakiej mnie nauczono. Że mam kolegów, którzy wykorzystują moje podania, kończą akcje celnymi rzutami. Że cały czas potrafię grać na wysokim poziomie. Dla mnie to ważne, bo wiele osób już mnie skreśliło, spisało na straty. Tymczasem pokazuję, że po dobrym roku w Starogardzie Gdańskim, gdy z Polpharmą zdobyliśmy Puchar Polski, a ja zostałem MVP finałowego turnieju, potrafię rozegrać jeszcze lepszy sezon we Wrocławiu.
Z całej ekstraklasy jest pan także zawodnikiem najdłużej przebywającym na parkiecie. O czym to świadczy? Czy tylko o braku zmiennika w zespole?
- Można się tu dopatrywać różnych rzeczy. Na pewno tego, że może nie być drugiego rozgrywającego, że mogą być problemy z graczami polskimi. Może to również znaczyć, że to jest decyzja trenera i tak po prostu ma być. Patrzyłbym raczej właśnie w tę stronę. Dla mnie jako zawodnika to ciekawe doświadczenie, interesujące zadanie. Jak na razie wychodzi nam to w miarę dobrze.
Dojrzał pan jako zawodnik w ostatnich dwóch latach, począwszy od sezonu w Polpharmie, o którym pan wspomniał. Na czym to dojrzewanie polegało?
- Przede wszystkim przestano mnie traktować jako młodego gracza. Kiedy rozpoczynałem karierę, właśnie w Śląsku, było wielu wybitnych graczy w zespole, wielu wspaniałych rozgrywających, wielu znakomitych trenerów. Ja po prostu musiałem czekać na swoją kolej: ciężko pracować, starać się nie popełniać błędów, bo od razu byłem za nie rozliczany w trybie natychmiastowym, zresztą z różnymi skutkami. Teraz jestem graczem, od którego wymaga się już stabilizacji formy na wyższym poziomie. W młodszym wieku, wiadomo, ma się wzloty i upadki. Gdy jesteś starszy, nie można już sobie na to pozwalać.
Jaki trener wywarł na pana największy wpływ?
- Każdy. Począwszy od Grzegorza Krzaka i Jarosława Pytkowskiego, którzy sprowadzili mnie do Wrocławia do liceum, gdy miałem 14 lat. Oni mnie nauczyli podstaw, zaczęli uczyć prawdziwej koszykówki, z zasadami w ataku i obronie. Wcześniej nie miałem o tym zielonego pojęcia. No i później Andrej Urlep, który mnie wprowadził do seniorskiej koszykówki, otworzył mi kolejne pola widzenia. Potem już były niuanse. Ich mistrzem był Saso Filipovski w Turowie Zgorzelec, który wiedział i czytał wszystko, co dotyczyło gry. Teraz podobną filozofią kieruje się trener Miodrag Rajković. Wiele zawdzięczam też współpracy w Polpharmie z trenerem Zoranem Sretenoviciem, skromnym, małomównym człowiekiem, który sam był świetnym rozgrywającym.
Ma pan jakiś wzór koszykarza, idola z lat młodzieńczych?
- Tak jak każdy chłopak. Początek lat 90., gdy zapoznawałem się z koszykówką, to była era Michaela Jordana, który udowadniał, że jest najlepszy na świecie. Wspaniale się oglądało jego popisy. Wtedy mecze NBA pokazywała telewizja publiczna, komentowali Włodzimierz Szaranowicz i Ryszard Łabędź. Wszyscy pamiętamy słynne „hej, tu NBA!”. Teraz, wracając do moich wzorów, są to - wiadomo - Steve Nash w NBA, a w Europie rozgrywający Barcelony Marcelinho Huertas z Brazylii. Wiadomo, że kolosalne znaczenie dla mojego koszykarskiego rozwoju miał Ray Miglinieks. Było wielu takich zawodników.
Skąd się wzięła koszykówka w pana życiu?
- Brat mi ją zaszczepił. Gdy miałem 9-10 lat, zaczęliśmy oglądać po nocach mecze NBA w telewizji. Brat jest starszy o cztery lata. On też próbował grać. W Bielawie jest klub o nazwie Luz. Tam stawiałem pierwsze kroki. W pewnym momencie zrozumiałem, że fajnie byłoby kontynuować tę przygodę. Próbowałem dostać się do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Warce, jechaliśmy tam z rodzicami przez całą Polskę, ale nie zostałem przyjęty. Myślałem, że świat się zawalił, ale na szczęście wspomniany wcześniej Grzegorz Krzak otworzył we Wrocławiu klasę mistrzostwa sportowego przy XVI Liceum Ogólnokształcącym na Psim Polu.
W drużynie Śląska Wrocław grał pan obok takich sław jak Maciej Zieliński, Dominik Tomczyk, Andriej Fetisow, Gintaras Einikis, Michael Hawkins, a także Dainius Adomaitis, obecny trener Energi Czarnych Słupsk...
- Dainius był jednym z moich najlepszych kolegów. Zawsze mi pomagał w trudnym sytuacjach. Podtrzymywał na duchu, gdy zostałem zrugany przez któregoś z trenerów czy starszego kolegę. Służył dobrą radą, był dla mnie jak starszy brat. Pamiętam, nie miałem wtedy prawa jazdy, a treningi były bardzo daleko od mojej szkoły i internatu, więc często podwoził mnie swoim autem, chociaż mieszkał w innej części miasta. To dusza człowiek.
Czy już wtedy zapowiadało się, że po zakończeniu kariery zostanie trenerem. I to dobrym, co widać po wynikach Energi Czarnych?
- Wtedy się nad tym nie zastanawiałem. Dainius chyba też. Był w najlepszym wieku dla sportowca. Później, jak wyprowadził się z Wrocławia do Asvel Villeurbanne i został tam kapitanem drużyny, usłyszałem od znajomych, że myśli o trenerce.
Jaką rolę w koszykówce odgrywa zaufanie? Zaufanie trenera do zawodnika i w efekcie minuty na parkiecie, jakie gracz otrzymuje. Ale też zawodnika do samego siebie, świadomość własnej wartości.
- To najważniejsza rzecz w naszej dyscyplinie. Jeżeli trener nie ufa zawodnikowi, to ten nie da drużynie wszystkiego, co potrafi. Z każdym graczem trzeba inaczej rozmawiać, docierać do niego w inny sposób. Zawodnik nie pokaże pełni swoich atutów, jeśli brakuje mu pewności siebie. Bez niej daleko się w sporcie nie zajdzie. Dlatego zawód trenera, wymagający również zdolności psychologicznych, jest tak ciężką i odpowiedzialną pracą.
W dzisiejszym Śląsku to pan, jako rozgrywający, rządzi na boisku czy tylko wykonuje polecenia trenera Miodraga Rajkovicia?
- Wykonuję polecenia trenera. Często rozmawiamy o meczu, taktyce, konkretnych sytuacjach boiskowych. Bardzo podobnie patrzymy na koszykówkę. Mam u trenera pełne zaufanie.
Tak jak Miglinieks patrzył na Urlepa, tak pan patrzy na Rajkovicia?
- Tak. Chociaż... nawet nie patrzę, bo rozumiemy się bez słów i gestów. Często śmiejemy się, że w tym samym czasie myślimy o podobnych rzeczach.
Była taka sytuacja w jednym z pierwszych spotkań Śląska w sezonie, transmitowanym przed telewizję, że w samej końcówce, gdy trzeba było rozrysować akcję, to pan wziął od trenera tablicę i pokazał kolegom, co ma być grane...
- Na treningach nasz szkoleniowiec często urządza nam gry symulacyjne. Na jednym z zajęć była właśnie sytuacja, że moja drużyna przegrywała jednym punktem na trzy sekundy przed końcem spotkania. Trenerzy sędziowali i liczyli punkty. Wzięliśmy wówczas czas na żądanie, pokazałem zagrywkę kolegom i udała się. Udała, bo Piotr Niedźwiedzki otrzymał piłkę na czystej pozycji, tylko nie trafił spod samego kosza. Tamta zagrywka tak się trenerowi spodobała, że w końcówce pierwszego ligowego meczu z Zastalem poprosił mnie, bym ją rozrysował kolegom. No i wyszła, Aco Mladenović otrzymał piłkę pod koszem. Podobno dostał po rękach i dlatego nie trafił, ale pozycję miał.
Jest pan jednym z bardziej doświadczonych zawodników, przywódcą drużyny. Czy coś się zmieniło, gdy po wyleczeniu kontuzji dołączył do drużyny Adam Wójcik?
- Doszło jeszcze więcej tego doświadczenia. Adam często rozmawia z kolegami z zespołu, szczególnie z wysokimi. Wziął pod swoje skrzydła Niedźwiedzkiego. Od Piotra i innych zawodników zależy, czy wykorzystają jego wiedzę. W końcu Adam z niejednego pieca jadł chleb. Ma 42 lata, a wygląda na 30, ma nienaganną sylwetkę i cały czas utrzymuje wysoką formę. Dlatego bardzo przydaje się naszej drużynie, na boisku i poza nim, na treningach i trakcie meczów. Wspaniale, że jeszcze gra, mam dla niego wielki szacunek.
Pomoże mu pan przekroczyć w tym sezonie granicę 10 tysięcy punktów uzyskanych w ekstraklasie, jak Steve Nash pomaga Marcinowi Gortatowi poprawiać strzeleckie statystyki w Phoenix Suns?
- Na pewno. Każdy tego Adamowi życzy, bo będzie to wyczyn historyczny, wręcz legendarny. Nieprędko ktoś następny ten rekord pobije. Fajnie będzie być chociaż małą cząstką takiego osiągnięcia.
Kibicuje pan komuś w NBA?
- Marcinowi na pewno. Wiadomo, to jedyny Polak w tej lidze i to taki, który coś znaczy w swojej drużynie. Radość jest podwójna, bo wiadomo, jakie role w NBA odgrywali wcześniej Czarek Trybański i Maciek Lampe. Kibicuję Marcinowi i od małego Chicago Bulls, kiedyś z Michaelem Jordanem, teraz z Derrickiem Rosem. Podobają mi się także Boston Celtics.
Jest pan jedynym obok Łukasza Koszarka reprezentantem Polski, który grał w trzech ostatnich finałach mistrzostw Europy. Jak pan podsumuje turnieje w Hiszpanii, Polsce i na Litwie?
- W Alicante, mimo osłabionego składu, graliśmy fajną koszykówkę. Wstydu na pewno nie przynieśliśmy. Powalczyliśmy jak równy z równym z Francją, Słowenią i Włochami. W drużynie prowadzonej przez Andreja Urlepa zabrakło może talentów. Takich jakich mamy teraz - Kelatiego, Logana, Ignerskiego, Gortata, Lampego. Dlatego, mimo porażek, uważam tamten turniej za udany. Może nie pod względem wyniku sportowego, ale pokazaliśmy, że potrafimy grać w koszykówkę i jeżeli dobierzemy do drużyny odpowiednich ludzi, można walczyć z każdym.
Na mistrzostwach w Polsce plan minimum, czyli wyjście w grupy drużyny prowadzonej przez trenera Mulego Katzurina, został teoretycznie wykonany, ale powinniśmy zajść o wiele dalej. Mieliśmy chyba optymalny skład, grali wszyscy najlepsi, w dodatku u siebie, przed własną publicznością. Pozostał niedosyt, że potencjał tej drużyny nie został wykorzystany do końca.
Przed ostatnimi mistrzostwami na Litwie wszyscy żyliśmy sprawą ubezpieczenia Marcina Gortata. Stało się, jak się stało. Zagraliśmy bez niego. Szymon Szewczyk dołączył do nas krótko przed samym turniejem. Zespół prowadził kolejny nowy trener Ales Pipan. Wiele osób skazywało nas na pożarcie, a byliśmy bardzo blisko sprawienia megasensacji. Niestety nie udał się ostatni grupowy mecz z Wielką Brytanią. Typowo polski scenariusz: zaczynamy coś dobrze, ale już gorzej to skończyć. Może zabrakło doświadczenia, może szczęścia. Można szukać różnych przyczyn, ale to już przeszłość. Reasumując: na Litwie źle nie było, ale mogło być lepiej.
Jakie perspektywy widzi pan teraz przed reprezentacją?
- Patrzę w przyszłość z optymizmem. Są nowi ludzie: władze związku, generalny menedżer. Z trenerem Pipanem została przedłużona umowa, a kontynuacja to rzecz pożądana w tej reprezentacji. Można zacząć coś budować. Mam nadzieję, że wszystko będzie zmierzało w dobrą stronę, bo historia pokazuje, że częste zmiany na stanowisku trenera nie przysłużyły się drużynie.
Jak pan ocenia rozgrywki Tauron Basket Ligi?
- Na pewno wprowadzenie przepisu o dwóch Polakach na parkiecie to ruch w dobrym kierunku. Nawet jeśli jest to sztuczne rozwiązanie, to tak musi być, jeśli chcemy, żeby reprezentacja grała coraz lepiej. Mecz Gwiazd w Katowicach, w którym brało udział 12 rodzimych koszykarzy, pokazał, że warto dawać im szansę. Sezon jest zwariowany dla wszystkich drużyn i ciekawy dla kibiców. Na pewno rywalizacja będzie trwać do ostatniej kolejki, jak to miało miejsce rok temu. Każdy chce zagrać w czołowej szóstce. My o nią walczymy, tak jak AZS Koszalin, Kotwica Kołobrzeg czy Zastal Zielona Góra.
Kto jest faworytem ekstraklasy i jakie szanse ma Śląsk na udział w play-off?
- Mam nadzieję, że w fazie pucharowej zagramy. To plan minimum. Walczymy o miejsce w szóstce po pierwszej fazie. Jeżeli awansujemy, będzie to ogromny sukces drużyny, która gra w ekstraklasie po trzyletniej nieobecności. Faworyci? Turów Zgorzelec był bardzo blisko zdobycia mistrzostwa już rok temu. Trefl Sopot ma bardzo silną ekipę wspartą dużymi nadziejami w tym mieście. Anwil Włocławek, wiadomo, gra o najwyższe cele. Asseco Prokom Gdynia? Prawda jest taka, że w tym roku jest chyba najsłabszy i to jest ten moment, że najsilniejsze ekipy mają szanse zdetronizować mistrza.
Ekstraklasa wróciła w tym sezonie do Wrocławia razem z pana powrotem do Śląska. Jak drużyna jest odbierana w mieście?
- Wrocławianie na pewno stęsknili się za koszykówką. Widać to na każdym meczu, bo licznie nas dopingują. Na trzech czwartych naszych spotkań we Wrocławiu były komplety publiczności. Zaczęliśmy sezon od czterech porażek, ale kibice wciąż przychodzili na mecze, dopingowali, byli z nami na dobre i na złe. W pewnym momencie przełamaliśmy się i zaczęliśmy wygrywać.
Czy odczuwacie w jakiś sposób animozje między Śląskiem Macieja Zielińskiego a Śląskiem, gdzie rzecznikiem prasowym jest Dominik Tomczyk?
- U nas są Dominik i Adam Wójcik, a w drugiej lidze Maciek. Jako zawodnicy nie odczuwamy tego. Na pewno gramy dla Śląska. Przed meczem krzyczymy „Śląsk!”, w tabeli widnieje Śląsk. Chcemy dawać ludziom radość, koszykówkę na dobrym poziomie, do którego we Wrocławiu są przyzwyczajeni. Krok po kroku staramy się nawiązać do dawnych sukcesów. Na całą tę sytuację między dwoma Śląskami my zawodnicy nic nie poradzimy. W końcu będziemy rozliczani tylko za wynik sportowy.
Co miało największy wpływ na pana karierę?
- To, że w tak wczesnym wieku trafiłem do Śląska, drużyny 17-krotnego mistrza Polski. Wtedy 16-krotnego, bo medal za 17. tytuł miałem okazję sam odebrać. Zacząłem z wysokiego C. Dokooptowali mnie do drużyny, gdzie byli gracze za grube pieniądze, jakich dziś już raczej się nie zarabia. Miałem przyjemność pracować z wybitnymi zawodnikami. Zespół grał w Eurolidze. Zadebiutowałem w tych rozgrywkach w meczu z Maccabi w Tel Awiwie. Przed 15 tysiącami ludzi w hali Nokia Arena grałem bodajże 15 minut. Dwa razy trafiłem nawet Gintarasa Einikisa piłką w głowę po pick and rollu. Pamiętam, jak się zdziwił. Nie spodziewał się, że młokos potrafi tak podać. Takich chwil się nie zapomina. No i trenerzy. Andrej Urlep, który mnie wprowadził do zespołu i wystawił m.in. na mecz z Maccabi. Później tacy szkoleniowcy jak Jasmin Repesa, Piero Bucchi - wszyscy to świetni fachowcy, znani w całej Europie. To znaczyło, że od razu poznawałem koszykówkę od najlepszej strony.
Repesa długo w Śląsku nie popracował.
- Tak, ale każda chwila zawsze coś daje. Bez względu na to, ile z nami pracował, uczestnictwo w treningach, podpatrywanie różnego warsztatu jest dobre dla zawodnika. Filozofie gry są różne, każdy trener ma swoje wizje. Od każdego można coś nowego wyciągnąć.
Powiedział pan w jednym z wywiadów, że trener Jacek Winnicki w czasach Śląska Wrocław, deprymował pana, odbierał pewność siebie, sadzając na ławkę po nieudanych próbach rzutu z czystej pozycji.
- Rozmawialiśmy o tym niedawno z trenerem Winnickim. On tego nie pamięta. Dobrze, że tę sprawę teraz wyjaśnimy. Ja nie czuję do niego żadnej urazy, bo wiem, że trener wykonywał swoją pracę, chciał jak najlepiej dla drużyny. To jego zawód. Miał prawo tak zareagować. Ja może za bardzo wziąłem to do siebie. Wtedy zaczynałem dopiero grę na tym poziomie. Teraz pewnie zareagowałbym inaczej i wszystko potoczyłyby się w inną stronę. Co było, to było. Powtarzam, nie mam żadnej pretensji. Widujemy się czasem z trenerem Winnickim we Wrocławiu, mamy dobry kontakt, wszystko jest w porządku.
Może to przedwczesne pytanie dla 28-letniego zawodnika, ale jakie ma pan plany po zakończeniu kariery?
- Na pewno chcę zostać trenerem. Kształcę się w tym kierunku. Staram się czytać fachowe książki polskie i anglojęzyczne, które nie są dostępne w polskim tłumaczeniu. Może nie tylko o koszykówce, ale o życiu, psychologii, podejściu trenera do gracza, o stosunkach zawodnik - zawodnik, zawodnik - trener, trener - trener. To jest dzisiaj moja pasja. Uczestniczę też w dwuletnim kursie na trenera drugiej klasy. No i wszystko obserwuję, jeszcze jako zawodnik.