Andy Van Vliet: Tabak wywiera presję. Potrzebowałem tego
- Kiedyś prowadziłem rozmowy z Anwilem Włocławek. Wiem, że trener tego zespołu bardzo mnie chciał, ale ostatecznie trafiłem do Izraela. Los tak chciał, że w Polsce finalnie wylądowałem, z czego jestem bardzo zadowolony. Mecze w ORLEN Basket Lidze stoją na dobrym poziomie, kilka drużyn gra w europejskich pucharach. Gracze zagraniczni są jakościowi, Polacy też nie odstają. Czego chcieć więcej? - mówi Andy Van Vliet, koszykarz Trefla Sopot.
Karol Wasiek: 28 punktów z MKS Dąbrowa Górnicza, 29 z WKS Śląskiem Wrocław, 22 z Kingiem Szczecin i 21 z Enea Stelmetem Zastalem. Czy to oznacza, że w ostatnich tygodniach oglądamy najlepszą wersję Andy'ego Van Vlieta?
Andy Van Vliet, koszykarz Trefla Sopot: Hmmm. Daj mi chwilę pomyśleć. Uważam, że nadal są przestrzenie w mojej grze, gdzie mogę zrobić progres i być jeszcze lepszy. Takim elementem są np. zbiórki. Muszę dużo pracować nad tym aspektem. Myślę, że mogę dać drużynie także więcej w defensywie. Sam to czuję, a też trener mi to powtarza za każdym razem. Motywuje mnie do działania i jeszcze większego zaangażowania. Wie, że jestem w stanie zrobić ten krok do przodu.
Czy to prawda, że podczas wspólnej kolacji trener Żan Tabak powiedział panu: "Andy, masz warunki do tego, by w każdym spotkaniu notować po 10 zbiórek"?
- Ha, ha. Masz dobre źródła! (śmiech) Faktycznie taka kolacja miała miejsce i trener powiedział mi wtedy: "Andy, musisz poprawić grę pod koszem, bo stać cię na 10 zbiórek w każdym meczu". Często wspólnie oglądamy wideo i analizujemy różne sytuacje meczowe. Trener w pewnych momentach zatrzymuje klipy i pokazuje mi, co mogę zrobić lepiej w danej sytuacji. To są bardzo pouczające rozmowy, z których staram się wyciągać jak najwięcej wniosków na przyszłość.
Jakie ma pan myśli w głowie, gdy wraca pan pamięcią do początku sezonu?
- Zgodzę się z tym, co powiedziałeś na początku wywiadu, że widzimy obecnie moją lepszą wersję. Na początku nie było tak - powiedzmy - "różowo". Nie zacząłem najlepiej. Uważam, że to był okres nauki, poznawania i dopasowywania się do warunków panujących w Polsce. Mam na myśli styl gry w ORLEN Basket Lidze, otoczenie i system pracy trenera Żana Tabaka. To wszystko było nowe i potrzebowałem trochę czasu, by się do tego przyzwyczaić.
Dopasowanie do wymagającego stylu pracy trenera Żana Tabaka było dużym wyzwaniem?
- Nie było to łatwe, ale... ja - jako zawodnik - tego bardzo potrzebowałem.
Dlaczego?
- Uważam, że tak wymagający trener jest mi bardzo potrzebny na tym etapie kariery. Po ostatnim sezonie spędzonym w Izraelu byłem bardzo rozczarowany i nie ukrywam, że chciałem trafić do miejsca, gdzie udowodnię wszystkim, iż to był wypadek przy pracy, a sam wrócę na odpowiednie tory. Potrzebowałem do tego trenera, który będzie wymagający i będzie mnie popychał do jeszcze cięższej pracy. Nie ma innej drogi do tego, by stać się lepszym graczem. W Treflu Sopot mam okazję pracować z byłym mistrzem NBA, graczem Euroligi, więc mogę się od niego wiele nauczyć, zwłaszcza, że on grał kiedyś na pozycjach podkoszowych.
I nawet jak trener podniesie głos czy krzyknie na mnie, to nie traktuję tego w negatywny sposób. Bo uważam, że w ten sposób chce wywrzeć na mnie jeszcze większą, ale pozytywną presję. Chodzi o poprawę pewnych elementów, większą koncentrację czy zaangażowanie. Rozumiem takie podejście i nie zgłaszam żadnych zastrzeżeń (śmiech).
Miał pan kiedyś tego typu trenera?
- Szczerze? Nigdy w życiu nie pracowałem z trenerem z "bałkańskiej szkoły", który jest tak wymagający, precyzyjny i zwracający uwagę na każdy detal. To nowe doświadczenie w mojej karierze. Staram się czerpać garściami z tej współpracy. I już teraz mogę powiedzieć, że po kilku miesiącach jestem znacznie lepszym zawodnikiem. Chodzi o poprawę mojego stylu gry, koncentracji i kwestii mentalnej. Przy okazji mogę zdradzić jeszcze jeden ważny aspekt.
Proszę bardzo.
- Od niedawna współpracuję z trenerem mentalnym, który specjalizuje się właśnie w koszykówce. Niech nazwisko tej osoby pozostanie w tajemnicy, ale nie ukrywam, że jestem bardzo zadowolony z tych spotkań, które odbywają się regularnie co tydzień. Jesteśmy w stałym kontakcie. Tak naprawdę mogę mieć tyle sesji, ile w danym momencie potrzebuję. Ta osoba jest zawsze dla mnie dostępna, co bardzo cenię. Sesje trwają po 20-30 minut.
Ciekawostką jest fakt, że byłem nieco sceptyczny na początku tej współpracy. Trudno było mi to sobie wszystko wyobrazić, ale z perspektywy czasu uważam, że podjąłem bardzo dobrą decyzję. Sporo dowiedziałem się o sobie, swoich słabościach i sposobach na wyjście z różnych trudnych momentów. Te sesje wiele mi dają. Cieszę się, że zdecydowałem się na taki krok.
Czy spotkanie ze Śląskiem Wrocław potraktował pan ambicjonalnie? Była dodatkowa motywacja? Pytam, bo wiem, że latem miał pan rozmowę na temat ewentualnego transferu do tego klubu.
- Oczywiście! Nawet mój tata przysłał mi wiadomość przed meczem. Treść mniej więcej brzmiała tak: "Andy, powodzenia w starciu z drużyną, która uznała, że nie jesteś dla niej wystarczająco dobry". Uśmiechnąłem się, gdy to przeczytałem i jednocześnie pomyślałem, że czas pokazać najlepszą wersję siebie.
Dlaczego 18-letni Andy Van Vliet opuścił Belgię i przeniósł do Stanów Zjednoczonych?
- To było bardzo dawno temu! Miałem 18 lat i byłem wtedy graczem Antwerp Giants. Trenowałem dwa razy dziennie z pierwszym zespołem, ale nie odgrywałem w nim żadnej roli. Rozgrywałem głównie mecze w rezerwach. Ważyłem wtedy 90 kg, byłem strasznie chudy. Koszykarsko wszystko się zgadzało, ale fizycznie nie byłem przygotowany do poważnego grania. Rozmawiałem z kilkoma Amerykanami na ten temat. Zdecydowana większość podpowiadała mi: "to będzie dobra droga dla ciebie. Jedź do USA, tam na pewno poprawisz się pod względem fizycznym". Po dłuższej analizie podjąłem decyzję o wyjeździe. Miałem świetne oferty z różnych uczelni. Ostatecznie wybrałem Wisconsin. Ta szkoła uchodziła wówczas za miejsce, które idealnie pasuje do wysokich graczy, którzy bazują na technice i potrafią rzucać. To z tej uczelni do NBA trafili Frank Kaminsky, Sam Dekker czy Nigel Hayes.
Czy z perspektywy czasu podjąłby pan jeszcze raz tę samą decyzję?
- Gdybym wiedział, co się później wydarzy, to na pewno wybrałbym inną uczelnię. Do drużyny rekrutował mnie legendarny trener Bo Ryan, który po roku odszedł na emeryturę. Przyszedł nowy trener, który kompletnie na mnie nie stawiał. Po dwóch latach zmieniłem uczelnię. Poszedłem do William & Mary. Tam po roku też doszło do zmiany na stanowisku trenera. Było tego zdecydowanie za dużo. Z pięciu lat gry na uczelni tak naprawdę udany miałem tylko jeden sezon.
Później grał pan na Litwie i w Izraelu. A czy prawdą jest, że mógł pan trafić do Polski już wcześniej?
- Tak. Po sezonie spędzonym na Litwie prowadziłem rozmowy z Anwilem Włocławek. Wiem, że trener tego zespołu bardzo mnie chciał, ale finalnie do transakcji nie doszło, a ja trafiłem na dwa lata do Izraela. Los tak chciał, że w Polsce finalnie wylądowałem, z czego jestem bardzo zadowolony. Mecze w ORLEN Basket Lidze stoją na dobrym poziomie, kilka drużyn gra w europejskich pucharach. Gracze zagraniczni są jakościowi, Polacy też nie odstają. Czego chcieć więcej?