Jean Salumu: To zwariowany sezon
- Ludzie pisali, że nie mamy po co jechać do Wrocławia, bo i tak przegramy dwa spotkania. Pokazaliśmy wszystkim, że jesteśmy w stanie rywalizować z mistrzem Polski. Uważam, że nikt nie może nas lekceważyć. Liczę, że sporo kibiców pojawi się w Ergo Arenie i nam pomogą - mówi Jean Salumu z Trefla Sopot.
Karol Wasiek: Trefl Sopot - co dla wielu było zaskoczeniem - pokonał na wyjeździe WKS Śląsk Wrocław 95:87 i doprowadził do remisu 1:1 w ćwierćfinale play-off Energa Basket Ligi. Jak pan ocenia ten mecz i tę serię, która właśnie przenosi się do Sopotu?
Jean Salumu, koszykarz Trefla Sopot: Seria jest na pewno bardzo ciekawa i emocjonująca. Myślę, że pokazaliśmy wszystkim, że jesteśmy w stanie rywalizować ze Śląskiem Wrocław, mistrzem Polski, drużyną, która zajęła 1. miejsce po rundzie zasadniczej. Uważam, że w drugim meczu zagraliśmy naprawdę dobrze i zasłużyliśmy na zwycięstwo. Jestem zdania, że decydująca dla losów spotkania była pierwsza kwarta.
W niej zdobyliście aż 34 punkty i zbudowaliście ogromną przewagę.
- Myślę, że trochę rywali zaskoczyliśmy swoją postawą na parkiecie. Byliśmy skuteczni, agresywni i bardzo zaangażowani. Mam wrażenie, że Śląsk był trochę zrelaksowany. Umieliśmy to wykorzystać. Później zrobiło się nieco nerwowo, bo popełniliśmy dużo błędów w obronie. Na szczęście udało nam się dowieźć zwycięstwo do samego końca i mamy remis w ćwierćfinale. Jestem bardzo dumny z zespołu. Mieliśmy ostatnio strasznie trudny okres. Dużo porażek, kontuzji, nic nie szło po naszej myśli. Teraz możemy się uśmiechnąć i z wiarą podejść do kolejnych meczów w Ergo Arenie. Wierzę, że hala wypełni się naszymi kibicami, liczymy na głośny doping. Przyjdźcie i zróbcie hałas!
Z jakim podejściem przystępowaliście do fazy play-off po pięciu porażkach z rzędu?
- Na pewno wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że końcówka rundy zasadniczej nie była - mówiąc delikatnie - najlepsza w naszym wykonaniu, ale też mieliśmy świadomość tego, że borykaliśmy się z olbrzymią liczbą kontuzji. Trener nie miał łatwego zadania, bo nie miał do dyspozycji 3-4 podstawowych zawodników. Ale też w szatni mówiliśmy o tym: "panowie, sezon zasadniczy dobiegł końca, czas na nowe rozdanie. Walczymy o marzenia!" Nawiązaliśmy też do tego, że w Pucharze Polski pokonaliśmy ten zespół. "Dlaczego by tego nie powtórzyć? - powtarzaliśmy. Polska liga jest bardzo wyrównana. Każdy może ograć każdego.
W Treflu Sopot sporo się zmieniło po Pucharze Polski.
- To prawda. Faktycznie doszło do przetasowań w drużynie, mamy nowych zawodników. Ale nadal jesteśmy groźni i niewygodni dla innych. Uważam, że w naszym zespole jest sporo utalentowanych koszykarzy. Nikt nie może nas lekceważyć. Jestem optymistą i zawsze będę wierzył w swoją drużynę. Nigdy nie zwątpię w siebie i w zespół. Gdyby było inaczej, to po co miałbym wychodzić na parkiet?
To najbardziej zwariowany sezon w pana karierze?
- Tak, ale pobyt w Polsce uważam za bardzo udany, mimo że ten sezon niestety nie ułożył się po mojej myśli. Nie miałem szczęścia. Do Sopotu - tuż przed rozpoczęciem rozgrywek - przyjechałem z urazem ścięgna Achillesa, którego nabawiłem się podczas zgrupowania reprezentacji Belgii. Nie byłem w stanie trenować i grać, ale za każdym razem słyszałem od władz klubu i trenera Tabaka to samo: "cierpliwie na ciebie czekamy, przejdź pełną rehabilitację". Jestem im wdzięczny za to, że mogłem przejść rehabilitację w Belgii pod okiem lekarzy, których znam od wielu lat. Później wróciłem i przez pewien okres czasu wszystko było w porządku. Aż... przyszedł Puchar Polski.
Co tam się wydarzyło?
- Po Pucharze Polski mieliśmy kilkanaście dni wolnego. Zachorowałem i nie mogłem nic kompletnie robić. Byłem wyłączony przez dwa tygodnie. Przed meczem z PGE Spójnią odbyłem z zespołem zaledwie dwa treningi. I wtedy pojawiły się niespodziewane problemy. Nikt bowiem nie spodziewał się tego, że kłopoty z Achillesem wrócą. Poczułem ból w trakcie spotkania. Musiałem odpocząć i doprowadzić ciało do porządku. Następnie wróciłem i... znów poczułem ból. Sytuacja była mocno frustrująca, ale taki jest sport. Nigdy nie możesz się poddawać. Musisz walczyć z przeciwnościami losu.
Jak się pan czuje w tym momencie?
- Na pewno odczuwam skutki urazu, ale ogólnie czuję się dobrze. Mam pewne problemy z kondycją, ale to kwestia tego, że miałem długą przerwę w treningach. Z każdym dniem, tygodniem powinno być coraz lepiej.
Czy to prawda, że w meczu z Kingiem Szczecin mógł pan grać jedynie przez 15 minut?
- Tak. Wszystko było dokładnie liczone na zegarku. Trener dostawał konkretne wytyczne ws. liczby minut. Śmiałem się, że miałem ograniczenie minutowe jak u zawodników w NBA. Tam często dochodzi do takich sytuacji, że koszykarze po kontuzjach są bardzo powoli wprowadzani do treningów i meczów. Tutaj była taka sytuacja, że po meczu z PGE Spójnią byłem wyłączony na dwa tygodnie. Wróciłem i od razu zagrałem 27 minut z Zastalem, co doprowadziło do tego, że znów pojawiły się problemy z Achillesem. Dlatego podjęliśmy inną decyzję ws. kolejnego powrotu. Ograniczenie minutowe było dobrym rozwiązaniem. Moje ciało mogło w sposób naturalny przystosować się do reżimu treningowego i warunków meczowych.
Gdy rozmawialiśmy na początku sezonu mówił pan, że odezwie się do Mateusza Ponitki. Czy udało się zamienić parę słów?
- Mateusz wysłał mi kilka wiadomości po tym wywiadzie. Dziękował za miłe słowa, które o nim powiedziałem. Wymieniliśmy kilkanaście zdań, pytałem go, co u niego słychać w Panathinaikosie. Cieszę się, że nadal mamy kontakt, mimo że sporo już czasu upłynęło od naszej wspólnej gry w Telenecie Ostenda.