Z kart historii: Stanisław Olejniczak

,

Lista aktualności

Z kart historii: Stanisław Olejniczak

W sobotę mija 49 lat od historycznego sukcesu reprezentacji Polski koszykarzy. 13 października 1963 zespół prowadzony przez trenera Witolda Zagórskiego zdobył we Wrocławiu srebrny medal mistrzostw Europy. W meczu o złoto przegrał z reprezentacją Związku Radzieckiego, ale w walce o finał pokonał wicemistrza świata Jugosławię. Jeden z bohaterów tamtego spotkania Stanisław Olejniczak opowiada o pilnowaniu słynnego Radivoje Koraca i dniach chwały drużyny narodowej.

,

Na zdjęciu: 4 maja 1964, Warszawa, Hala Gwardii. Mecz Legia Warszawa - All Stars NBA. Stanisław Olejniczak (nr 8) próbuje zablokować Billa Russella.

Polacy rozpoczęli turniej w Hali Ludowej od zwycięstwa 79:76 z Hiszpanią i porażki 54:64 po zaciętym spotkaniu ze Związkiem Radzieckim. Do końca fazy grupowej wygrywali już mecz za meczem: z Rumunią 65:60, Francją 98:65, Finlandią 68:54, NRD 93:62 i Czechosłowacją 86:73.

W półfinale czekała Jugosławia, aktualny wicemistrz świata i finalista poprzednich mistrzostw kontynentu, ze słynnym Koracem, królem strzelców wrocławskiego turnieju, a wcześniej m.in. igrzysk olimpijskich w Rzymie. W sobotę 12 października 1963 roku w wypełnionej po brzegi Hali Ludowej Polacy wygrali 83:72. Najwięcej punktów dla naszego zespołu zdobyli Mieczysław Łopatka - 18, Bohdan Likszo i Zbigniew Dregier - po 13, Janusz Wichowski - 12.

Specjalista od zadań specjalnych

Bohaterów było wielu, ale wszyscy wspominają dziś znakomitą grę 25-letniego skrzydłowego Stanisława Olejniczaka, specjalisty od obrony, który tego dnia dodatkowo zaskoczył wszystkich skutecznością z półdystansu. Na parkiet wszedł dopiero w 19. minucie. „Wówczas bardzo skuteczny Piskun opuszcza boisko za 5 przewinień. Zastępuje go Olejniczak, który umożliwia zdobycie kosza Wichowskiemu. 47:40 i... przerwa” - relacjonował „Przegląd Sportowy”.

- Skąd pomysł, że mam pilnować Koraca? Byłem uważany za dobrego defensora. Mnie bronienie sprawiało przyjemność. W reprezentacji i w drużynach ligowych zawsze przydzielano mnie, może nie do środkowego, ale do wysokiego zawodnika z obwodu, który dużo rzucał - opowiada Stanisław Olejniczak . - W zespole Jugoławii był Korac, wiadomo - „złota rączka”. Wysoki jak ja. Rzucał bardzo szybko, ustawiał się w korytarzu, po lewej stronie. Był leworęczny. Zawsze obracał się w prawą stronę i wciskał się pod tablicę. I tą lewą ręką zawsze przepychał. Robił to szybko, rzucał bardzo dobrze. 20 punktów w meczu nie było dla niego, wielokrotnego króla strzelców, problemem, Obrońca stojący za nim przy tych jego manewrach, często łapał faule. On się wpychał pod kosz, rzucał i trafiał, albo sędziowie odgwizdywali rywalowi przewinienie. Z osobistych, które wykonywał w charakterystyczny sposób, oburącz sprzed brzucha, zdobywał kolejnych kilka, kilkanaście punktów. W tamtym meczu, w którym, o dziwo, prawie przez cały czas to my prowadziliśmy, Jurek Piskun krył go niemal przez całą pierwszą połowę, dopóki nie spadł za faule. Wtedy ja wyszedłem na Koraca.

Ciągle blisko

- Uważałem że trzeba go przede wszystkim odciąć od piłki, bo im mniej podań dostanie, tym mniej będzie miał okazji do rzutu. Stawałem nie za nim, tylko z boku, dotykając piersią jego ramienia. I jedną rękę miałem ciągle przed nim. Po prostu utrudniałem podanie. Byłem ciągle blisko, z nieustannym ruchem rąk, ciągle aktywnie, żeby nie mogli mu dograć. I udało się tą drogą, bo grałem już potem całą drugą połowę, w jakiś sposób go zneutralizować, odciąć od pewnej liczby podań i okazji do rzutu. Nam z kolei w tym meczu udawała się jedna z wyuczonych zagrywek: po kilku podsłonach zawodnik ze skrzydła przebiegał z tyłu na łuk za linią rzutów osobistych i otrzymywał piłkę z drugiego skrzydła. Obrońcy mu pomagali. Jak dziś pamiętam - myślę, że się nie mylę - rzucałem z tego miejsca cztery albo pięć razy i wszystko trafiłem. Zdobyłem, tak jak Jurek Piskun, 10 punktów. Jeśli ze swojej strony dołożyłem oprócz dobrej obrony stuprocentową albo bliską bezbłędnej skuteczność z półdystansu, to wszystko to złożyło się na sukces. Myślę, że moja osoba była tego dnia bardziej zauważona, bo wszyscy patrzyli na Koraca - co zrobi, ile rzuci („swoje” 29 punktów uzyskał), ale wszyscy grali dobrze, walczyli. Każdy miał udział w tym sukcesie - mówi Olejniczak.

- Wygraliśmy z Jugosłowianami 11 punktami i awansowaliśmy do finału. To było coś. Przecież rywale byli wówczas wicemistrzami świata. Bardzo wysoko uplasowali się też w ME 1961 u siebie w Belgradzie. Wtedy zrodziła się potęga jugosłowiańskiej koszykówki, która liczy się do dnia dzisiejszego.Tamten sukces pozostał nam na całe życie. Wszyscy go dzisiaj wspominają, mimo że minęło już prawie 50 lat - dodaje.

Bramkarz Obry Zbąszyń

Stanisław Olejniczak reprezentantem Polski był w latach 1961-66. Grał w trzech mistrzostwach Europy (1961 - 9.miejsce, 1963 - srebrny medal, 1965 - brązowy) oraz w igrzyskach olimpijskich (1964 - 6. miejsce). W drużynie narodowej rozegrał 121 spotkań, zdobywając 628 pkt. Urodził się 28 marca 1938 roku w Zbąszyniu, liczącym dziś 7 tysięcy mieszkańców. Przed wojną było to miasto graniczne, ze stacją kolejową i komorą celną. Tam kończyła się Polska. Za granicą Niemcy wybudowali dworzec na swoje potrzeby – Zbąszynek.

- Jak każdy młody zaczynałem od piłki nożnej, grałem na pozycji bramkarza - wspomina Olejniczak. - Miałem szczęście, że do miasteczka trafił wspaniały człowiek, który miał wyjątkowy pociąg do sportu - trudno powiedzieć czy Francuz czy Niemiec. Nazywał się Egon Klein. Przybył do Zbąszynia w 1942 roku, nie znając zupełnie języka. Jego matka miała zakład odzieżowy w Berlinie. Przenieśli ją w czasie okupacji i prowadziła go w Zbąszyniu. Ponieważ miała obywatelstwo francuskie, po wojnie zostali z synem w naszym mieście. Egon uprawiał m.in. lekkoatletykę. Budował bieżnie, boiska, skocznie, organizował imprezy sportowe. W pewnym momencie z z innym kolegą postanowili założyć drużynę koszykówki. To było w roku 1954. Ja grałem już trochę w piłkę nożną, byłem blisko pierwszej drużyny Obry Zbąszyń. Przyszli do mojej mamy i powiedzieli, że nie w piłkę, a w koszykówkę powinienem grać. Miałem już wtedy, w wieku 16 lat, 187 cm wzrostu.

- Byliśmy koszykarskimi samoukami. W sezonie 1954/55 drużyna rozpoczęła grę w C klasie. Koszykówka była też w technikum w Świebodzinie, 30 km na zachód od Zbąszynia. Matka wysłała mnie do technikum mechanicznego, ponieważ uważała, że muszę mieć zawód. Mój ojciec był ślusarzem, miał swój zakład. W 1952 roku wybuchła w nim butla z tlenem, ojciec zginął. Kończyłem wtedy szkołę podstawową. Matka powiedziała, że też powinienem być ślusarzem i wysłała mnie do Świebodzina - nie do ogólniaka tylko do technikum. Codziennie dojeżdżałem.

Z poleceniem do Patrzykonta

Tam przyszły pierwsze koszykarskie sukcesy. W ramach rozgrywek zrzeszenia Zryw, obejmującego szkoły zawodowe, drużyna ze świebodzińskiego technikum wystartowała w wojewódzkiej spartakiadzie w Zielonej Górze. Z sukcesem, bo pojechała potem na ogólnopolską do Krakowa. Nauczyciel z Zielonej Góry, dr Lech Birgfellner, który koszykówką zajmował się jeszcze przed wojną, znał trenera Janusza Patrzykonta, przedwojennego reprezentanta Polski, olimpijczyka z Berlina, po wojnie znakomitego szkoleniowca. Gdy dowiedział się, że Olejniczak po maturze wybiera się do Poznania na Politechnikę, powiedział mu: „Jeśli tam się dostaniesz, mój kolega jest trenerem w Kolejarzu. Zgłoś się do niego”.

W 1956 roku kandydat na ligowego koszykarza skończył technikum i został przyjęty na studia. Dostał się też do Kolejarza. Trener Patrzykont zaliczył go do szerokiego grona pierwszej drużyny, gdzie trenowało 14-15 zawodników.

- Zacząłem treningi w Lechu, bo po październikowych przemianach zmieniła się nazwa klubu - opowiada. - Byłem jednym z młodszych, którzy weszli do drużyny. Pamiętam mój debiut w lidze - to był luty 1957. Patrzykont w nagrodę, że trenowałem dużo i ambitnie zabrał mnie do Warszawy na mecz z Legią. Przy przesądzonym już wyniku wpuścił mnie na boisko i udało mi się zdobyć pierwsze dwa punkty w meczu ligowym.

W Poznaniu grał siedem lat. W 1958 roku Lech zdobył mistrzostwo Polski. Czołowymi zawodnikami drużyny byli wówczas Włodzimierz Pudelewicz, Mieczysław Fęglerski, Jerzy Młynarczyk, Zdzisław Blewąska, Dariusz Świerczewski, Wiktor Haglauer. Młynarczyk, późniejszy profesor i prezydent Gdańska, studiował wtedy prawo na Uniwersytecie Poznańskim. Po zrobieniu dyplomu przeniósł się na Wybrzeże, skąd się wywodził - i długo jeszcze grał w ekstraklasie. W 1960 roku przyszedł do Lecha z Gniezna Mieczysław Łopatka, wyjątkowy koszykarski talent. Robił błyskawiczną karierę, ale szybko otrzymał powołanie do wojska i przeniósł się do Śląska Wrocław.

Debiut w kadrze

Olejniczak debiutował w reprezentacji w styczniu 1961 roku w Finlandii. - To był dla mnie trudny okres. Akurat kończyłem studia. Wiosna była intensywna, bo mieliśmy dużo wyjazdów: szybkie rozgrywki ligowe, w których Lech zajął drugie miejsce. W kwietniu kadra miała zgrupowanie. Byłem debiutantem, ale przeciwko Rumunii w Warszawie w Hali Gwardii, nieobciążony odpowiedzialnością, odważny, zagrałem bardzo dobrze, byłem wyróżnionym zawodnikiem, zdobyłem sporo punktów i tym jednym meczem zagwarantowałem sobie wyjazd na mistrzostwa Europy - wspomina.

Na przełomie kwietnia i maja w Belgradzie przechodził już bojowy chrzest w biało-czerwonych barwach w mistrzowskiej imprezie, która z kolei była debiutem 30-letniego wówczas Witolda Zagórskiego w roli pierwszego trenera kadry. Drużyna zajęła 9. miejsce, co w obliczu kolejnego czempionatu, którego organizację przyznano właśnie Polsce, nie nastrajało optymistycznie. Był to jednak, jak się miało okazać, niepokój nieuzasadniony.

- Dla mnie, chłopca z małej miejscowości, turniej w Belgradzie i tak był sukcesem i olbrzymim awansem - ocenia. - Po sześciu latach gry w koszykówkę, trochę niedoszkolony, bo przecież początkowo nie mieliśmy trenera - sami uczyliśmy się, nieraz powielając błędy - udało mi się trafić do reprezentacji Polski.

Z Poznania do Warszawy

Olejniczak nadal grał w Lechu, ale wobec braku widoków na powrót do zespołu Łopatki - najlepszego kolegi i gwaranta sukcesów, też zdecydował się na zmianę barw. Na ME do Wrocławia jechał jako zawodnik Lecha, ale po turnieju, późną jesienią 1963 był już graczem Legii Warszawa, z którą zdobył potem dwa mistrzowskie tytuły (1966 i 1969).

- Wtedy były tylko dwie możliwości zmiany klubu: studia albo wojsko. Nikt nie mówił o kontraktach. Ja już byłem dwa lata po studiach. W Poznaniu starałem się pracować, ale nie mogłem pogodzić ośmiogodzinnego dnia roboczego z treningami, wyjazdami itd. Jedyną możliwością było powołanie, oczywiście za moją zgodą, do okresowej dwuletniej służby wojskowej. Napisałem stosowne pismo i tym sposobem przeniosłem się do Warszawy. Po dwóch latach nie miałem zamiaru zostać w wojsku, ale okazało się, że ze względów zawodowych nie bardzo to się opłaca i już do końca pracowałem w resorcie obrony. W sumie ponad 30 lat - opowiada.

Karierę klubową Stanisław Olejniczak skończył w 1971 roku.

Solidne przygotowania

Wróćmy jeszcze do sukcesu sprzed 49 lat. Czy przed mistrzostwami Europy reprezentanci odczuwali, że grają na tyle dobrze, że we Wrocławiu może się zdarzyć coś wielkiego? Czy też sukces spadł na drużynę niespodziewanie?

- Myślę, że trochę niespodziewanie. Tak dziś uważam - analizuje Olejniczak. - Z drugiej strony, ponieważ Witek Zagórski był niezwykle sumiennym, pracowitym i systematycznym człowiekiem, myśmy się naprawdę do tych mistrzostw znakomicie przygotowali,.
Mieliśmy na to dwa lata. Sezony 1962 i 1963 zostały przepracowane niezwykle intensywnie. Zaraz po lidze, już w kwietniu, były organizowane dla kadry spotkania towarzyskie, a kolejne wakacje to były praktycznie dwa miesiące obozów. I meczów. Zagórski budował drużynę bardzo systematycznie, zgrywał ją, cementował. Położył nacisk na wzmocnienie fizyczne zawodników, zgranie i ułożenie systemu gry. W tym ostatnim na pewno bardzo pomógł mianowany kierownikiem reprezentacji Władysław Maleszewski, były trener kadry. On prowadził Legię, która zawsze miała ułożoną grę. Pewne rzeczy, w końcu niewiele tych zagrywek było, grało się na pamięć. To przynosiło efekty. Również w reprezentacji.

- Warto wspomnieć o 62 roku, kiedy to - żeby reprezentanci mieli możliwość częstej gry ze sobą - wysłano nas na Spartakiadę Armii Zaprzyjaźnionych. Na miesiąc powołali wszystkich do wojska, na jeden dzień ubrali w mundury. I pojechaliśmy. Początkowo miały to być Czechy, ale ostatecznie turniej, okazja rozegrania siedmiu meczów, odbył się we Lwowie. Zwyciężyli Rosjanie, my zajęliśmy drugie miejsce. Latem byliśmy na dwóch turniejach we Włoszech. Wcześniej drużyna pojechała jeszcze na tournée do Gruzji. Zespół się cementował. Poznawaliśmy się jako koledzy. Witek budował atmosferę. Rok 1963 był jak gdyby powtórzeniem cyklu treningowego sprzed 12 miesięcy. Mistrzostwa były na początku października. Zaraz po rozgrywkach ligowych pojechaliśmy z reprezentacją na kolejne mecze. Potem trochę odpoczynku i od początku lipca znów ciężkie obozy. Miesiąc ćwiczeń w Zakopanem, później cały sierpień gier - we Włoszech, w Rumunii, na Węgrzech - opowiada Olejniczak.

Komitet zaostrza wymogi

- Wiosną, kilka miesięcy przed mistrzostwami, pojawiła się raptem decyzja GKKFiT, że możemy pojechać na olimpiadę do Tokio tylko wtedy, jeśli we Wrocławiu będziemy co najmniej w czwórce. A przecież start w igrzyskach drużyna zapewniła sobie, zajmując 7. miejsce w turnieju olimpijskim w Rzymie. Urządzono nam jak gdyby drugie kwalifikacje. Czy odczuwaliśmy presję? Mistrzostwa są w Polsce - wiadomo, że jest napięcie. Chociaż gospodarzom ściany pomagają. Ale dziś uważam, że po dwóch latach treningów i sparingów byliśmy bardzo dobrze przygotowani fizycznie, tworzyliśmy zgraną drużynę, w której była dobra atmosfera. Rywalizacja w niej była typowo sportowa. Nikt nikomu nie zazdrościł. Każdy chciał pomóc, każdy drugiemu dobrze życzył - tłumaczy.

- Kapitanem był 31-letni Andrzej Nartowski, który już niewiele grał, ale był dobrą duszą zespołu, łącznikiem między nami najmłodszymi a weteranami. Jednym z najstarszych był 28-letni Zbigniew Dregier, a najmłodszym 23-letni Bohdan Likszo. Drugim „juniorem” był Kazio Frelkiewicz, także rocznik 40. Mieliśmy sporo zawodników, którzy nie przekroczyli 25 roku życia. To była ekipa o szerokim przekroju, z dużymi ambicjami, praktycznie z dziewięcioma zawodnikami do gry. I - jak na tamte czasy - stosunkowo wysoka, Nie mieliśmy jednak wysokiego środkowego, który miałby chociaż trochę ponad 2 metry. Na tej pozycji grali Likszo, który dorastał do 200 centymetrów i był graczem raczej przy kości oraz niższy od niego Mietek Lopatka (196) - z kolei niezwykle skoczny. Trener Zagórski postawił na wysokich skrzydłowych. Janusz Wichowski (196) w Polonii i Legii długo występował jako środkowy, dopiero potem na skrzydle. Jako drugi skrzydłowy grałem ja (193) lub Jurek Piskun (199). Więc była to drużyna stosunkowo wysoka. Obrońcami byli Zbyszek Dregier (180), jako prowadzący grę, i obok niego Andrzej Pstrokoński (185) - wspomina.

- Nie było stałej piątki. Ja na początku mistrzostw w dwóch czy trzech meczach zaczynałem w wyjściowym składzie, ale potem miałem słabszy występ i wychodził Piskun. Gdy ktoś zagrał słabiej, Witek go nie skreślał. Dawał mu szansę również w następnym meczu. Nie musieliśmy grać jedną piątką czy siódemką. Mieliśmy równorzędnych zawodników.
Mecze były trudne, więc Witek zmieniał skład - dodaje.

Woreczki przed Wagnerem

- Graliśmy dobrze w obronie, bo ćwiczyliśmy nie tylko technikę, zgranie czy doskonalenie rzutu. Na treningach trener wiele uwagi poświęcał zajęciom ogólnorozwojowym. Żeby nas wzmocnić, stosował nowatorskie sposoby. W Zakopanem poszyli nam specjalne woreczki, którymi można się było obwiązać, Wypełnialiśmy je piaskiem i ćwiczyliśmy. Potem trener Hubert Wagner w podobny sposób przygotowywał siatkarzy. Większe obciążenia na nogi przynosiły efekty w trakcie spotkań o punkty - zauważa Olejniczak.

Na czym polegała siła naszej reprezentacji? Jak grała w 1963 roku i potem?

- Byliśmy przez te dwa lata dobrze przygotowani fizycznie. Mieliśmy siłę, naszym atutem była defensywa. Z dobrej gry w obronie rodzi się możliwość szybkiego ataku. Jeśli uda się odebrać przeciwnikowi piłkę podczas rozgrywania albo zebrać po niecelnym rzucie, wtedy jest bardzo łatwo wyprowadzić kontratak. Z takich akcji są najłatwiejsze i najprostsze punkty. Następna rzecz: mieliśmy grę ułożoną. Zbyszek Dregier tego pilnował. Był zawodnikiem, który potrafił każdemu zwrócić uwagę. Łącznie z Januszem Wichowskim, niekwestionowanym liderem, indywidualnością i gwiazdą reprezentacji. Mocne słowo rozgrywającego dyscyplinowało zespół i tworzyło grę taką, jaką sobie założyliśmy, jakiej się wyuczyliśmy. Atak pozycyjny mieliśmy dobrze ułożony i realizowaliśmy go - analizuje.

- W związku z tym, że było nas dziewięciu do gry, trener mógł próbować różnych ustawień, żeby na chwilę wzmocnić defensywę albo poszukać, komu będzie „siedział” rzut. To decydowało o sukcesie. Myślę, że Witek Zagórski również w późniejszych latach realizował tę swoją ideę przygotowania i sposób prowadzenia zespołu. Dlatego przez wiele lat były sukcesy. Ponadto każdego roku, po każdej dużej imprezie poszukiwał świeżej krwi do zespołu. Na każde mistrzostwa systematycznie odmładzał drużynę. Szukał zawsze zawodników wysokich i odpowiednich na każdą pozycję. Myślę że źródłem naszych sukcesów było również to, że graliśmy dwoma wysokimi skrzydłowymi. Bo w sumie mieliśmy zawsze na boisku trzech wysokich zawodników: co wtedy nie było powszechne. Przed kadencją Zagórskiego Andrzej Pstrokoński grał jako skrzydłowy. To Witek cofnął go na pozycję obrońcy, wprowadzając wysokiego skrzydłowego. Podwyższał wzrost drużyny - ocenia.

Zdjęcie z Billem Russellem

Po ME we Wrocławiu Stanisław Olejniczak startował także w pamiętnych, wiążących się z długą podróżą i wieloma niezapomnianymi wrażeniami, igrzyskach w Tokio, gdzie reprezentacja wywalczyła znakomite 6. miejsce, będąc o krok o czołowej czwórki. W 1965 roku w Moskwie zdobył swój drugi medal mistrzostw Europy - tym razem brązowy.

Przed igrzyskami w Tokio, wiosną 1964 wystąpił w pamiętnych meczach z Amerykanami. Najpierw w barwach reprezentacji przeciwko olimpijskiej drużynie USA. 17 kwietnia w Łodzi w pierwszym oficjalnym meczu tych państw Polska wygrała 82:73. Dzień później w warszawskiej Hali Gwardii Amerykanie zwyciężyli 64:58.

W maju do Polski przyleciały gwiazdy NBA, m.in. Bill Russell, Bob Cousy, K.C. Jones (wszyscy Boston Celtics), Oscar Robertson, Jerry Lucas (Cincinnati Royals) i Bob Pettit (St. Louis Hawks), a zespół prowadził legendarny trener Celtics Red Auerbach. All Stars rozegrali w Polsce pięć spotkań z drużynami klubowymi. Największy opór stawiła im Legia, wzmocniona Jerzy Piskunem z Polonii, przegrywając 76:96. Najskuteczniejsi w stołecznym zespole byli Wichowski - 24 pkt i Piskun - 22, Olejniczak zdobył 9 punktów.
Jeszcze większą zdobyczą jest dla niego pozostająca w domowym archiwum fotografia z tego spotkania, na której próbuje zablokować słynnego Billa Russella.

- To jest moje najpiękniejsze koszykarskie zdjęcie - przyznaje. - Wiem, że Russell przyjechał do Polski trzy lata temu z okazji mistrzostw Europy i oglądał tę fotografię wyeksponowaną na okolicznościowej wystawie w Katowicach.

Reprezentacyjną karierę Stanisaław Olejniczak zakończył w 1966 roku.

- Najważniejsza jest satysfakcja, która pozostała po tym okresie - podsumowuje. - Zawsze jest mi przyjemnie, gdy w różnych częściach Polski, w Poznaniu, czy w moim Zbąszyniu, gdzie otrzymałem honorowe obywatelstwo, spotykani ludzie mówią, że mnie pamiętają. To miłe, że w publikacjach sportowych przypomina się tamte sukcesy i ich bohaterów. Jeśli człowiek znalazł się w encyklopedii, książce, na zdjęciach, to oznacza, że nie pozostanie osobą anonimową, która przeszła przez życie zupełnie niezauważona. To samo dotyczy drużyny. Myślę, że mistrzostwa we Wrocławiu zapisały się na zawsze w historii polskiej koszykówki.