Rozmowy M. Ceglińskiego: Maciej Zieliński
fot. Andrzej Romański

,

Lista aktualności

Rozmowy M. Ceglińskiego: Maciej Zieliński

- Sport uczy życia: z jednej strony przyjmowania sukcesów, z drugiej porażek i tego, żeby sobie z tym radzić - mówi Maciej Zieliński, czołowy polski koszykarz lat 90. i początku nowego wieku, a dziś prezes WKS Śląsk Wrocław, w rozmowie z Markiem Ceglińskim.

,

Marek Cegliński: Adam Wójcik, pana o rok starszy kolega z reprezentacji i z dobrych czasów Śląska Wrocław, dopiero teraz zakończył karierę. Pan nie mógł pograć dłużej?

Maciej Zieliński: Pewnie, że mogłem. Ale przez całe życie, przez 16 lat grałem w Śląsku Wrocław i nie wyobrażałem sobie, żeby występować w innych barwach. W 2006 roku podjąłem decyzję o zakończeniu kariery, bo nie było wtedy w klubie zainteresowania moją osobą. Gdzie indziej nie chciałem grać.

Co panu dała koszykówka?

- Wszystko. Tak jak mówiłem - 16 lat gry w Śląsku, ponad 20 lat w ogóle. Sport uczy życia: z jednej strony przyjmowania sukcesów, z drugiej porażek i tego, żeby sobie z tym radzić.

Naukom biologicznym z kolei koszykówka dała poprzez pana nazwę chrząszcza. W 2001 doktor biologii Jarosław Kania z Uniwersytetu Wrocławskiego odkryty przez siebie nowy gatunek chrząszcza z Namibii nazwał Pomphus zielinski.

- Wytatuowałem sobie tego żuka na ramieniu. To ciekawa historia, mieć swoje nazwisko w wykazie gatunków biologicznych. Dla mnie to było wzruszenie i duże zamieszanie. Spotkaliśmy się z panem doktorem. On jest wielkim entuzjastą koszykówki. Mówił, że często chodził na mecze, dopingował nas i stąd ten pomysł. Bardzo się z tego cieszę.

Jak pan trafił do wielkiej koszykówki?

- Mieszkałem z rodzicami w Olsztynie. Tam zacząłem trenować w AZS. Na jednym ze zgrupowań kadry kadetów, które odbywało się we Wrocławiu, wypatrzył mnie trener Arkadiusz Koniecki. Później dostałem powołanie do reprezentacji. Trener Koniecki namówił rodziców i mnie, żebyśmy przenieśli się do Śląska Wrocław.

Pana ojciec, Marek, grał w ekstraklasie w Górniku Wałbrzych. Namawiał pana do koszykówki?

- Tak. Mama Elżbieta, z domu Pociecha, też grała w koszykówkę w Wałbrzychu. U nas to sport rodzinny. W Olsztynie grałem też trochę w piłkę ręczną, bo w tej dyscyplinie specjalizowała się moja szkoła. Dopiero potem zacząłem trenować koszykówkę i tak już zostało.

W piłkę ręczną grało w młodości wielu dobrych koszykarzy, reprezentantów Polski, jak chociażby Mieczysław Łopatka czy Włodzimierz Trams.

- No proszę. Może trzeba wprowadzić tę dyscyplinę we wczesnym etapie szkolenia koszykarzy?

Wyjazd w 1992 roku na studia do uczelni Providence w Stanach Zjednoczonych był dobrym posunięciem z pana strony?

- Jak najbardziej. Oprócz tego, że grałem tam w koszykówkę, nauczyłem się języka i skończyłem uczelnię. Mam dyplom. Przede wszystkim jednak zetknąłem się tam z inną filozofią koszykówki. Gdy wyjeżdżałem na początku lat 90., koszykówka w Polsce wyglądała ofensywnie i radośnie. Nikt za bardzo nie przejmował się obroną. W Stanach zobaczyłem, jak wygląda prawdziwa defensywa. Po moim powrocie przyjechał do nas trener Andrej Urlep, który już totalnie postawił na obronę. Byłem wtedy już trochę do tego przygotowany.

Gdy grał pan w NCAA kibice w Polsce mieli nadzieje, że nasz człowiek w lidze akademickiej przeskoczy z niej do NBA. Myślał pan o tym, czy konkurencja była zbyt duża?

- Marzenia oczywiście miałem. Były to jednak inne czasy. NBA była wtedy ligą bardziej zamkniętą na obcokrajowców. Tylko wybitne jednostki z Europy czy innych części świata do niej trafiały. U nas nie było jeszcze takiej instytucji jak agent koszykarza. Dostać się do NBA, będąc zdanym tylko na siebie, było dla mnie zadaniem nieosiągalnym. W związku z tym nie oszukiwałem się za bardzo.

Jak to się stało, że trafił pan do Providence? Grający tam wcześniej Jacek Duda, kolega z reprezentacji Polski, która w Rzymie w 1991 roku zdobyła siódme miejsce czy też jej trener Arkadiusz Koniecki, potem pana szkoleniowiec w Śląsku, pomogli w kontaktach?

- Pomógł Jacek Duda, ale też graliśmy wcześniej w młodzieżowych mistrzostwach Europy, gdzie reprezentacja zajęła piąte miejsce, a ja zostałem wybrany do pierwszej piątki turnieju. Byli tam też skauci z Providence, którzy przyjechali żeby mnie obserwować. Widocznie im się spodobałem, bo zaraz nawiązaliśmy kontakt i w efekcie wyjechałem.

Nie był to zupełnie oficjalny wyjazd, nie wszyscy o nim wiedzieli. W momencie kiedy już był pan w Stanach, przysłał stamtąd przepraszający list do PZKosz z deklaracją, że będzie grał i w reprezentacji, i w Śląsku.

- Tak. Były to już wprawdzie czasy wolnej Polski, ale wciąż musiałem to zrobić tak, żeby najpierw wyjechać, bo mogłoby się tak stać, że bym nie wyjechał. Nie chciałem ryzykować. Tym bardziej, że miałem już wszystko załatwione. Wyjechałem, że tak powiem, po cichu, ale cały czas deklarowałem, że będę grał w reprezentacji i po powrocie z uczelni - w Śląsku. Dojeżdżałem na eliminacyjne mecze kadry do Hagen w Niemczech czy do Wrocławia na dodatkowy turniej kwalifikacyjny do ME 1993. Jeśli nie byłem na każdym meczu, to dlatego że studiowałem i nie zawsze mogłem dostać wolne. Koszty przelotu ze Stanów też miały znaczenie. Jednak kiedy tylko mogłem, przyjeżdżałem.

Po powrocie ze studiów nie zmienił pan klubu w ekstraklasie, nie wyjechał grać zagranicę. Nie miał pan propozycji czy tak dobrze było we Wrocławiu?

- Parę propozycji było, szczególnie z ligi niemieckiej, natomiast zawsze niechętnie wyjeżdżałem z Wrocławia. Tym bardziej, że poziom sportowy i warunki były tu na najwyższym poziomie. Nie widziałem powodu, żeby szukać czegoś na siłę. Śląsk Wrocław to mój klub.

Dlaczego reprezentacja Polski, która w 1997 roku w Barcelonie zajęła siódme miejsce skończyła tylko na jednym występie w finałach mistrzostw Europy? Mogła to być przecież seria sukcesów, bo zespół miał duży potencjał.

- Rzeczywiście, mogła być seria. Czemu tak się stało? Nie wiem. Może jedną z przyczyn było to, że sukces, który odnieśliśmy w Barcelonie, bardzo podniósł popularność koszykówki w Polsce. Zaczęto też w tym czasie ściągać na potęgę obcokrajowców. Potem my sami też jakoś porozjeżdżaliśmy się, nie trenowaliśmy razem. W pewnym momencie w eliminacyjnych meczach zabrakło też szczęścia.

Była taka sytuacja, że kadra przed eliminacjami do ME 1999 miała jechać do Argentyny na mecze towarzyskie z reprezentacją tego kraju przygotowującą się do mistrzostw świata w 1998 roku, m.in. z młodym Manu Ginobilim czy Rubenem Wołkowyskim w składzie. Połowa polskiej kadry, wśród nich pan, nie pojechała na ten turniej przedstawiając zwolnienia lekarskie lub tłumacząc się chęcią odpoczynku po sezonie.

- Nie pamiętam dokładnie tamtej sytuacji. To było dawno temu. Natomiast podróż do Argentyny, co by nie powiedzieć, jest dla organizmu bardzo męcząca. Nie chcę tu nikogo krytykować, ale jest to wyjazd bardziej turystyczny. Można przecież zorganizować jakieś spotkania z silnymi reprezentacjami gdzieś w Europie.

Pamięta pan swój najlepszy mecz w karierze?

- Pojedynczych spotkań nie pamiętam. Dużo ich było, a nie prowadzę prywatnego archiwum, nie jestem sportowym statystykiem. Natomiast jednym z większych naszych sukcesów jako Śląska Wrocław było zwycięstwo nad Maccabi Tel Awiw w Hali Stulecia. No i każde mistrzostwo Polski. Każdy taki sukces jest inny i każdy dostarcza nowych satysfakcji.

Czerpał pan ją ośmiokrotnie jako mistrz kraju ze Śląskiem, ale ma także jeden tytuł w... futbolu amerykańskim. Co to było za doświadczenie?

- Przez chwilę trenowałem z zespołem The Crew Wrocław. Wystąpiłem w jednym spotkaniu w sezonie 2007. Po prostu chciałem pomóc chłopakom w promocji tej dyscypliny. Byłem w Stanach, gdzie futbol amerykański jest bardzo popularny. U nas też jest obecnie prężnie rozwijającą się dyscypliną. To bardzo fajny, dynamiczny i widowiskowy sport. Warto mu pomagać.

Co pan robił na boisku w tym jednym meczu?

- No, grałem! Natomiast był problem, bo w Polsce ciężko na moją nogę dostać buty z korkami, a noszę obuwie numer 48 i pół. Graliśmy na Stadionie Olimpijskim przy padającym deszczu, więc trochę się ślizgałem. Może nawet trudno to nazwać grą...

Którego ze swoich trenerów najlepiej pan wspomina?

- Trudno ocenić. Na pewno trener Andrej Urlep dużo zrobił dla polskiej koszykówki, bo pokazał jak ważna jest obrona. Wiadomo, gdy wcześniej graliśmy puchary europejskie to przegrywaliśmy różnicą kilkudziesięciu punktów, na przykład z Realem Madryt. Potem, gdy zaczęliśmy pracować nad obroną, to zdarzyło się Śląskowi wygrać z Realem, i to na wyjeździe. Teraz polskie drużyny występują w Eurolidze z większymi bądź mniejszymi sukcesami. Akcent na obronę pozwolił nam się rozwinąć.

Kogo najbardziej pan ceni jako koszykarza z grona przeciwników na boisku i kolegów z drużyny?

- Kilku ich było. Zawsze toczyliśmy pojedynki w Igorem Griszczukiem. W zespole takim graczem był Dariusz Zelig. Ja byłem wtedy młodym zawodnikiem, dopiero przeszedłem do Śląska. On wrócił z ligi belgijskiej. Często zostawał ze mną po treningach, graliśmy jeden na jeden. Poświęcał swój czas, żeby młodego „szczawia” ćwiczyć. Przegrywałem niemiłosiernie, ale po jakimś czasie zacząłem wygrywać. To Darek w dużym stopniu ukształtował mnie jako koszykarza.

Griszczuk po zakończeniu kariery został trenerem. Pana nie ciągnęło, żeby prowadzić zespół?

- Nie bardzo. To bardzo trudny i specyficzny zawód. Jest tak, że trener przygotowuje taktykę, ustala założenia meczowe, których zawodnicy - zdarza się - potem nie wypełnią. Ale wyrzucany jest szkoleniowiec. Trener często nie ma kontroli nad tym, co się dzieje na parkiecie. Jestem za nerwowy, żeby zawodnicy mogli nie wypełniać moich poleceń.

Kto w tym sezonie zostanie mistrzem Polski?

- Wydaje mi się, że jednak Asseco Prokom, bo widać przewagę tego zespołu przede wszystkim w doświadczeniu. Bardzo dobrym zawodnikiem jest ich skrzydłowy Donatas Motiejunas. W Gdyni procentuje cały sezon grania w Eurolidze i w VTB.  Liczę jednak, że Trefl jeszcze powalczy i w sercu życzę mu sukcesu. Zawsze tak jest, że wspiera się drużynę, która walczy z mistrzem. Trzymam kciuki.

To są pierwsze w historii derby Trójmiasta w finale mistrzostw Polski, ale w rywalizacji o złoto były już kiedyś derby Wrocławia. Czy w przyszłości dojdzie w stolicy Dolnego Śląska do powtórki z historii? Jest pan prezesem odbudowującego się WKS Śląsk Wrocław.

- Zobaczymy. Właśnie awansowaliśmy do pierwszej ligi. To pierwszy krok. Teraz będziemy walczyć o awans do ekstraklasy.

Wyznaczyliście sobie równomierne tempo wchodzenia na szczyt czy zakładacie przyspieszenie i na przykład wykupienie dzikiej karty?

- Mamy plan wywalczyć awans do ekstraklasy na boisku, drogą sportową. Chcemy to robić stopniowo, zaczynając od drugiej ligi. Wszystko musi się odbywać profesjonalnie, mieć ręce i nogi. Spokojnie odbudowujemy wszystkie struktury.

Jak się pan czuje w roli parlamentarzysty?

- Jako młody poseł dopiero się jej uczę. Na razie, że tak powiem, chłonę wiedzę. Jest to na pewno ciekawe doświadczenie, kolejne w życiu. W Sejmie jest wielu byłych sportowców. Członkowie parlamentu interesują się tą dziedziną życia. Wielu podchodziło do mnie i przyznawało, że oglądali mnie jako koszykarza. Jak najbardziej jest miło i sympatycznie, na razie.