Wywiady M. Ceglińskiego: Andrej Urlep
fot. Sebastian Rzepiel

,

Lista aktualności

Wywiady M. Ceglińskiego: Andrej Urlep

- Zawsze mówię, że podstawą wszystkiego jest praca, zawodowstwo. Nie tylko u trenera i zawodników. Wszyscy w klubie muszą profesjonalnie podchodzić do swoich obowiązków - mówi trener Andrej Urlep w kolejnym ze specjalnych wywiadów dla PLK.pl, które przeprowadza znany dziennikarz koszykarski Marek Cegliński.

,

Zobacz też: Wywiady M. Ceglińskiego: Robert Skibniewski

Marek Cegliński: Mówią o panu „legendarny trener polskiej koszykówki“. Zdobył pan u nas pięć mistrzowskich tytułów, siedem razy grał w finale. Po dziesięciu latach posuchy z reprezentacją Polski wywalczył awans do EuroBasketu 2007. Uważa się pan za legendę?

Andrej Urlep: Nie, jestem tylko trenerem koszykówki, żadną legendą.

Jednak niewielu może się pochwalić takimi wynikami jak pan.

- O sukcesach zawsze decydują okoliczności. W odpowiednim czasie musisz się znaleźć we właściwym miejscu. Miałem to szczęście, że w Śląsku na przełomie wieków była bardzo fajna grupa ludzi: znakomici zawodnicy, profesjonalny zarząd, wszystko się poukładało i dlatego uzyskaliśmy takie wyniki.

Rozpoznają pana ludzie na ulicy?

- We Wrocławiu tak. W innych miastach nie.

Grzegorz Schetyna, który ściągnął pana do Śląska mówi, że przybycie Urlepa odmieniło całą polską koszykówkę w sensie wizji, podejścia do pracy.

- W czasie, gdy tu przyjechałem obowiązywał w Polsce model wschodniej koszykówki. Ja wprowadziłem coś z koszykówki jugosłowiańskiej. Wtedy to była spora odmiana. Pamiętam, jak graliśmy w pierwszym roku z Anwilem. Po meczu, w którym obie drużyny rzuciły niewiele ponad 50 punktów (61:54 - przyp. mc) wszyscy byli niezadowoleni. „Co to za koszykówka, tak mało punktów” - krytykowano. To była po prostu koszykówka bardziej taktyczna. Trenerem Anwilu był wtedy Serb Rajko Toroman. Obie drużyny dobrze broniły, trzymały się zasad taktycznych. W ten sposób zmieniała się wizja koszykówki. Pamiętajmy, że wtedy obowiązywał jeszcze przepis dopuszczający trzydzieści sekund na rozegranie akcji. Teraz silą rzeczy gra jest inna, bo czas na atak jest ograniczony do 24 sekund. Trenerzy w mniejszym stopniu kontrolują mecz, ale w jugosłowiańskiej szkole to pozostało.

Na czym polegała wschodnia szkoła?

- Była to bardziej koszykówka ataku, bez obrony. Zawodnicy grali bardziej miękko. Nie było walki, mniej liczyła się taktyka.

Jak pan trafił do Polski?

- Byłem wtedy trenerem reprezentacji Słowenii. Graliśmy kwalifikacje do mistrzostw Europy w Barcelonie. Pan Schetyna zainteresował się mną. Przysłał nawet swojego człowieka na nasz obóz. To był Jacek Winnicki. Oglądał, co robimy, jak robimy. Widocznie mu się spodobało, bo potem porozmawialiśmy z prezesem Schetyną i zostałem trenerem Śląska.

To może ja przypomnę, co w 2007 roku Grzegorz Schetyna opowiedział mi o spotkaniu z panem: „To był 1997 rok. Pojechałem do niego do Słowenii z Jackiem Winnickim, który był asystentem trenera w Śląsku. Rozmawialiśmy dziewięć godzin. To było jeszcze przed mistrzostwami Europy w Barcelonie, po których kończył mu się kontrakt z reprezentacją Słowenii. Kluczem była ta wielogodzinna rozmowa w Kranju, gdzie mieszkał. Zobaczyłem wtedy inne spojrzenie na koszykówkę, na pracę trenera, na szkolenie, na młodzież. Zobaczyłem w nim wizjonera. Dogadaliśmy się co do jego pracy w Śląsku. Umowę podpisał jeszcze przed Barceloną. Jego nazwisko otrzymałem od holenderskiego menedżera Dejana Vidickiego. Zadzwonił do mnie i wskazał na Urlepa, mówiąc, że to interesująca osoba. Że jego stosunek do pracy, do koszykówki może mi się spodobać. Posłuchałem go, pojechałem. Warto było”.

- Nie pamiętam, czy rozmowa trwała dziewięć godzin, ale wszystko się zgadza. Na pewno moje nazwisko dostał od Vidickiego. Tak było.

Z przerwami pracuje pan w polskiej ekstraklasie już kilkanaście lat. Jak zmieniała się liga i nasza koszykówka w tym okresie?

- Bardzo się zmieniło, niemal wszystko. Dziś w czołówce są inne drużyny niż wówczas. Jedyną, która w niej została jest Anwil. Wtedy potęgą był Śląsk, były też Pruszków, Bobry Bytom, których już dzisiaj nie ma. Tamten Śląsk gra dziś w II lidze. Wtedy koszykówka była silniejsza na południu, dziś rządzą kluby z północy Polski. Myślę, że warunki finansowe były wówczas w wielu drużynach lepsze niż dzisiaj. Czołowe drużyny z przełomu wieków miały większe budżety. Jedynym wyjątkiem był w ostatnich latach Prokom, może także Anwil. Koszykówka nie poszła, niestety, drogą, którą powinna pójść. Po kilku latach mojego pobytu tutaj polska liga była lepsza od niemieckiej, a gdzie są dzisiaj oni, gdzie my? Ekstraklasę czeka duży wysiłek, by podnieść poziom polskiej koszykówki.

Jaki jest dziś poziom Tauron Basket Ligi?

- Myślę, że nie za bardzo wysoki. Kiedyś był wyższy. Polskie drużyny uzyskiwały lepsze wyniki w rozgrywkach międzynarodowych. W ostatnich latach jedynym klubem, który naprawdę coś osiągnął w Europie był Prokom. Kiedyś były to Anwil, Mazowszanka, Śląsk - nie mogę powiedzieć, że miały takie sukcesy jak klub z Trójmiasta, ale prezentowały wysoki poziom.

Czy lider ekstraklasy Trefl Sopot wygrałby z prowadzonym przez pana Śląskiem z 1998 roku lub tym z 2001, który w całym sezonie wygrał w lidze 36 spotkań z rzędu, jedyny raz przegrywając dopiero w trzecim meczu finału play-off z Anwilem?

- Trudno powiedzieć, bo dziś mamy inną koszykówkę. Gra się zupełnie inaczej niż dziesięć lat temu. Największa zmiana, która doprowadziła do tych przeobrażeń to skrócenie czasu ataku. Koszykówka dziś jest dużo szybsza. Jednak gdy popatrzę na zawodników na europejskim poziomie, jakich miał wtedy Śląsk i na kadrę Trefla, to myślę, że nie ma porównania. Śląsk był o wiele lepszy.

Który z sukcesów w Polsce ma dla pana największe znaczenie?

- Każde mistrzostwo kraju było cenne, bo każde było inne. Na przykład pierwsze przyszło po bardzo ciężkiej walce z Pruszkowem, w sezonie, którego początek w ogóle nie wskazywał, że coś takiego możemy osiągnąć.

Pamiętam dramatyczny siódmy mecz tamtego finału w Pruszkowie. Gospodarze przygotowali olbrzymi tort, bo myśleli, że będą świętować trzecie mistrzostwo. Stał on potem zapomniany gdzieś w kącie, nikt go nie próbował, gdy drużyna i działacze Śląska otwierali szampany.

- My też mieliśmy taki tort we Wrocławiu. To samo było przygotowane w Hali Ludowej przed szóstym meczem finału, gdy prowadziliśmy 3-2. Niestety, Pekaes nas wtedy zaskoczył, przegraliśmy i święto trzeba było odwołać. Odbyło się kilka dni później na boisku rywala.

Po medalowym okresie z przełomu wieków przyszły potem dla pana chudsze lata w drugim podejściu do Śląska, potem w Baskecie Kwidzyn czy Turowie Zgorzelec. Z czego to wynikało?

- Tym razem nie był to czas odpowiednich ludzi we właściwym miejscu. Gdy wróciłem do Śląska, zespół był w odbudowie. Dużym sukcesem w tych warunkach było wywalczenie w pierwszym roku pracy trzeciego miejsca w lidze. Nikt się tego nie spodziewał. Wtedy Prokom miał już dużo, dużo większy budżet, lepszych zawodników, był poza zasięgiem. Mocny był także Turów z Tomasem Kelatim, Davidem Loganem. Wiemy, co ci zawodnicy osiągnęli później w Europie. Tamto trzecie miejsce ze Śląskiem uważam za swój duży sukces. Na pewno słaby wynik osiągnąłem później z Turowem, ale niestety, drużyna od początku była źle zbudowana, a ja w dodatku miałem tym razem słabą rękę do nowych graczy. Koszykarze, których ściągnąłem okazali się słabsi od tych, którzy odeszli. Zdarza się. Raz masz szczęśliwą rękę i pozyskujesz dobrych zawodników, a raz nie. Wiele zależy też od budżetu. Takie to były powody.

W międzyczasie był też bardzo ciekawy okres pracy w Kwidzynie, gdzie był pan bliski napisania bajki o Kopciuszku. Objął zespół z ostatniego miejsca w tabeli, z jednym zwycięstwem w dziesięciu meczach, uzyskał bilans 9-7, omal nie awansując do play-off.

- Tam akurat przeprowadziliśmy korzystne zmiany w składzie, po których Basket miał bardzo dobrą drużynę. Prawda jest taka, że trochę wtedy przeholowaliśmy. Zależało nam, by nie skończyć rozgrywek na dziewiątym ani na ósmym miejscu, by po awansie do play-off nie trafić w ćwierćfinale na rozstawiony z numerem 1 Prokom. W pre play-off spotkaliśmy się z Czarnymi Słupsk. Mieliśmy szanse, ale przegraliśmy po ciężkiej trzymeczowej walce. Rywale wykorzystali przewagę własnego parkietu.

Efekt popsuł też wcześniejszy mecz ze Sportino Inowrocław. Koniecznie chcieliście go przegrać i to wysoko. Końcówka spotkania przerodziła się w parodię.

- To prawda, ale każda drużyna ma też prawo przegrać, kalkulować, co dla niej jest lepsze. To nie pierwszy przypadek w sporcie, gdy zespół kalkulował, z kim chce zagrać w play-off. Zostałem wtedy ukarany przez ligę grzywną w wysokości 10 tysięcy złotych. Zapłaciłem.

Jeden z działaczy z Kwidzyna tak mówił mi o panu: „Przychodząc tu, podniósł wszystkim poprzeczkę nie o jeden, a o pięć metrów. Ma większe wymagania. Zawodnicy ciężko pracują i udowadniają na boisku, że potrafią grać. W klubie podniosły się standardy. Jest większe zaangażowanie. Ogrom pracy mają asystenci, na hali są od rana do wieczora“.

- To dla mnie normalne. Zawsze mówię, że podstawą wszystkiego jest praca, zawodowstwo. Nie tylko u trenera i zawodników. Wszyscy w klubie muszą profesjonalnie podchodzić do swoich obowiązków. Wymagania muszą być wysokie, żeby ta wspólna praca przyniosła jakikolwiek efekt.

Wiem, że jest pan pasjonatem oglądania i analizowania meczów na wideo?

- Eee, tam. To tylko fama. Każdy trener musi oglądać mecze swojej drużyny i mecze przeciwników. To jest po prostu podstawą dobrego przygotowania. Przygotowania trenera do meczu i dobrego przygotowania przez trenera drużyny do spotkania.

Na co stać AZS Koszalin w tym sezonie?

- Myślę, że na miejsce w play-off. To jest dla nas w tym roku osiągalne.

Jaka jest tajemnica pana trenerskich sukcesów?

- Nie ma żadnej tajemnicy. Sto razy mnie o to pytano. Sport to jest ciężka praca. Po prostu ciężko pracujemy. Musisz wiedzieć, co chcesz i jak to osiągnąć. I pracować.

Co jest najważniejsze w koszykówce?

- W koszykówce najważniejszy jest zespół. Musi też być w nich chemia. Zawodnicy muszą wiedzieć, co i jak mają robić. A podstawą wszystkiego na pewno jest obrona. To cała filozofia.

Jak się pan czuł w sytuacji, gdy nie przedłużono z panem kontraktu jako trenerem kadry? Po dziesięciu latach bez sukcesów, wprowadził pan reprezentację do finałów mistrzostw Europy w Hiszpanii, rozpoczynając niejako projekt, który zakładał dobry wynik na EuroBaskecie 2009 w Polsce. Nie było panu dane go dokończyć.

- Nie chciałbym o tym mówić.

Krążyła taka wersja, że stracił pan poparcie Grzegorza Schetyny, który tak dobrze o panu mówił, ale potem przedstawił innego kandydata na to stanowisko. A miał też wiele do powiedzenia, jeśli chodzi o obsadę szkoleniową kadry.

- Tam były inne historie. Naprawdę nie chcę o tym mówić.

Po srebrnym medalu reprezentacji Polski w mistrzostwach świata juniorów do lat 17 zwracamy szczególną uwagę na zawodników z tej drużyny grających w Tauron Basket Lidze. Czy reprezentacja seniorów będzie miała z nich pożytek? Kto ma szanse na międzynarodową karierę?

- Z bardzo dobrej strony pokazują się Przemysław Karnowski i Mateusz Ponitka. Myślę, że takim samym talentem jest Michał Michalak. Z tych zawodników polska koszykówka może mieć duży pożytek, tylko muszą oni zrozumieć, że na dziś nie osiągnęli jeszcze prawie niczego. Że od tego, co prezentują teraz, a naprawdę są utalentowani, do tego, co znamionuje wartościowego reprezentanta kraju jest jeszcze daleka i ciężka droga pracy, poświęcenia, wyrzeczeń. Droga to sukcesu.

Pana byli asystenci albo zawodnicy -  Jacek Winnicki, Andrzej Adamek, Dainius Adomaitis - są teraz głównymi trenerami w zespołach ekstraklasy. Wcześniej pełnili te role Tomas Pacesas, Igor Griszczuk, Jeff Nordgaard, Paweł Turkiewicz, David Dedek. Niezła ekipa. Wciąga pan całe zastępy do trenerskiego fachu.

- Bardzo się cieszę, że ludzie, którzy ze mną współpracowali w sztabie trenerskim bądź jako zawodnicy osiągają takie sukcesy.

Musiał ich pan w jakiś sposób zainspirować, pokazać warsztat.

- Trzeba ich o to zapytać.
   
Trener spotyka w swojej karierze wielu zawodników. Którego ze swych podopiecznych najbardziej pan ceni, wspomina?

- Na pewno takim graczem jest Radoslav Nesterović, z którym pracowałem w reprezentacji Słowenii, najpierw U-22, potem seniorskiej. Potrafił wykorzystać swój talent. Po mistrzostwach w Barcelonie podpisał kontrakt z Virtusem Bolonia. a potem przez wiele sezonów grał w NBA. Bardzo skromny chłopak, zawsze wszystko poświęcał dla sukcesu drużyny. Nigdy nie patrzył na swoje indywidualne statystyki. Bardzo dobrze współpracowało mi się z Dominikiem Tomczykiem. Naprawdę szkoda, że nie spotkaliśmy się wcześniej, mógłby dużo więcej osiągnąć. Niestety, miał też problemy z kontuzjami. Z Polaków także Adam Wójcik i Maciej Zieliński.

Wójcik przekroczył właśnie historyczną barierę 10 tysięcy punktów w ekstraklasie.

- Adam to jeden z tych wysokich zawodników, który wyróżniali się technikę w ataku. Miał bardzo dobre ruchy podkoszowe, ale też rzut z obwodu. Był przy tym dobrym atletą. Dlatego był tak dobrym graczem. Jego atak na pewno był na poziomie europejskim. Niestety, trochę tracił w obronie. Myślę, że przez to nie zrobił zagranicą takiej kariery jak Polsce.

Modelowym przykładem rozumienia się trenera z zawodnikiem jest pana współpraca z rozgrywającym Śląska Raimondsem Miglinieksem.

- Pamiętam, jak krytykowano mnie we Wrocławiu za to, że wziąłem do drużyny niepozornego Łotysza, rezygnując z Kelvina Upshawa, który stał się gwiazdą w Stargardzie Szczczecińskim. Ale krytyka szybko ucichła. Z Miglinieksem współpracowało mi się znakomicie. To był prawdziwy mózg zespołu. Bardzo mądrym graczem był także Dainius Adomaitis, a wielkim twardzielem na boisku - Tomas Pacesas. Na pewno mógłbym wymienić jeszcze paru graczy ze Słowenii. Na przykład Marko Milić. Był wielkim talentem. Niestety chciał szybko podpisać kontrakt w NBA zamiast zostać jeszcze w Europie i potrenować. Udało mu się zostać najmłodszym koszykarzem z byłej Jugosławii, który trafił do NBA i na spełnieniu tego marzenia się skończyło. Za oceanem nie spełnił oczekiwań.

Wprowadził pan swoistą modę na trenerów i koszykarzy ze Słowenii w polskiej lidze. Weźmy skład słoweńskiej reprezentacji na mistrzostwa Europy 1997. W sztabie trenerskim, oprócz pana jako głównego, byli Tomo Mahorić i David Dedek. Wśród zawodników m. in. Goran Jagodnik, Walter Jeklin, Jaka Daneu, Marijan Kraljević. Wszyscy na dłużej bądź krócej trafili potem do Polski. Jeklin i Dedek, pana obecny asystent w Koszalinie, a wcześniej w Anwilu, pozostają tu do dziś. Niezły zestaw nazwisk, nie licząc już obecnego trenera reprezentacji Alesa Pipana czy znanego z pracy w Turowie Saso Filipovskiego. Co spowodowało tę masową emigrację?

- Myślę, że moja praca tutaj została dobrze oceniona i to otworzyło drogę do Polski szkoleniowcom ze Słowenii. W wielu krajach nasi trenerzy wywodzący się z jugosłowiańskiej szkoły osiągnęli sukcesy. Tę pracę zauważono i doceniono także w Polsce.  

Skąd się bierze siła Słowenii w koszykówce? Kraju o wiele od Polski mniejszego, a klasyfikowanego o wiele wyżej w tej dyscyplinie?

- To efekt pracy i wieloletniej tradycji koszykówki. Na Słowenii bardzo wcześnie zaczyna się pracować z młodzieżą, szuka się talentów. Populacja jest dużo mniejsza niż w Polsce, więc walka o tych rokujących nadzieje w sporcie jest niesamowita. Kto ma talent do koszykówki jest także łasym kąskiem dla  innych gier zespołowych - piłki nożnej, siatkówki czy też innego sportu. Każdy jak najwcześniej stara się przekonać młodych do swojej dyscypliny. Już w pierwszej klasie szkoły podstawowej dzieci mają koszykarskie zajęcia. To nie jest klasyczny trening, bardziej zabawa z piłką, ale już się coś robi, wyławia najbardziej uzdolnionych. W Polsce młody człowiek rozpoczyna treningi, mając 12-13 lat. Na Słowenii w tym wieku już regularnie gra w kosza.

Po tylu latach spędzonych u nas, czuje się pan Polakiem?

- Zawsze byłem i jestem do dziś Słoweńcem. Nawet w byłej Jugosławii w życiu nie powiedziałem, że jestem Jugosłowianinem. Ale na pewno jestem związany z Polską. Tu mam syna, który mieszka we Wrocławiu. Andy ma dziesięć lat.

Gra w koszykówkę?

- Coś tam trenuje. Nie wiem, czy w WKK, czy w Śląsku. Ostatnio przeniósł się do innej grupy.

Wiążą pana z Polską nie tylko sportowe przeżycia. Miał pan tu groźny wypadek samochodowy, z którego na szczęście wyszedł bez szwanku. Gorzej było chyba z małżeństwem, które się rozpadło. Czy prywatnie jest pan szczęśliwym człowiekiem?

- Myślę, że tak. Rzeczywiście, miałem bardzo poważny wypadek. Uratował mnie wtedy ... samochód. Niestety, spotkałem Polkę, z którą wziąłem ślub, ale widocznie nie pasowaliśmy do siebie. Doszło do rozwodu. Mamy syna z tego małżeństwa. Mam z nim bardzo dobre stosunki. Andy jest bardzo szczęśliwy, gdy jesteśmy razem. Też bardzo kocha Słowenię, lubi tam przebywać. Czy jestem szczęśliwym człowiekiem? Tak. Każdy, kto robi to, co lubi, jest szczęśliwym człowiekiem, a ja naprawdę lubię koszykówkę.

Niektórzy mówią, że dzisiejszy Urlep z Koszalina to nie jest już ten sam żywiołowy szkoleniowiec, podskakujący przy ławce Śląska czy Anwilu. Mają rację?

- Na pewno. Wiek swoje robi. Nie jestem już tak impulsywny jak kiedyś, ale reszta u mnie się nie zmieniła. Pasja do koszykówki była, jest i zostanie na zawsze.

Kto w tym sezonie zdobędzie mistrzostwo Polski?

- Oh, to naprawdę trudne pytanie. Szanse ma każdy zespół z czołowej szóstki oprócz Anwilu.

Zostanie pan w Polsce na czas Euro 2012?

- Może zobaczę jakiś mecz, ale na całe mistrzostwa nie zostanę. Po zakończeniu sezonu potrzebuję przerwy na odpoczynek. I zobaczymy, co będzie w przyszłym sezonie. Kto to wie?

Jak pan odpoczywa od koszykówki?

- Obowiązkowo na modłę sportową. Gram dużo w tenisa. Teraz, gdy byłem na Słowenii, często jeździłem na rowerze. Zawsze się znajdzie jakaś aktywność.