Z kart historii: Jerzy Piskun
fot. Jan Rozmarynowski

,

Lista aktualności

Z kart historii: Jerzy Piskun

Srebrny i brązowy medalista mistrzostw Europy, dwukrotny olimpijczyk, 153 razy grał w reprezentacji, dla której zdobył 1525 punktów. Król ligowych strzelców, zawsze wierny jednemu klubowi - Polonii Warszawa, w której występował przez 16 sezonów. Jerzy Piskun, czołowy gracz reprezentacji Polski w okresie jej największych sukcesów, opowiada o swojej karierze.

,

Zobacz też: Z kart historii: Mieczysław Młynarski | Z kart historii: Mieczysław Łopatka cz.1 | Z kart historii: Mieczysław Łopatka cz.2

[Na zdjęciu: Jerzy Piskun (numer 5) w meczu Polonii z AZS Warszawa. Tym razem „Czarne Koszule” na biało]

- Jak wspominam srebrny medal mistrzostw Europy we Wrocławiu? To był największy sukces polskiej koszykówki. Wywalczyła go fantastyczna ekipa. Byliśmy grupą dobrych kolegów, tworzyliśmy jedność na boisku podczas meczów i treningów, ale i poza nim. Graliśmy koszykówkę bogatą technicznie i taktycznie. Nie mieliśmy w drużynie wielkoludów. Rosjanie czy Jugosłowianie mieli w składzie po kilku silnych graczy, mierzących ponad 2 metry, byli tacy i w innych reprezentacjach, ale my niedostatki fizyczne nadrabialiśmy sprytem, techniką, repertuarem rzutów.

Był podstawowym zawodnikiem reprezentacji Polski, która w 1963 roku we wrocławskiej Hali Ludowej zdobyła wicemistrzostwo kontynentu. W półfinale Polacy pokonali Jugosławię 83:72, w finale przegrali 45:61 ze Związkiem Radzieckim.

- Do dziś wspominam tamten i następne sukcesy drużyny z pewnym niedowierzaniem. Byliśmy przecież pokoleniem, które przeżyło wojnę. Ja sam, jako dziecko wysiedlony z rodziną do Kazachstanu, przez lata nie widziałem cukru. Dopiero po powrocie do Polski przypomniałem sobie jego smak. Na zesłaniu nawet soli nie było, więc czerpaliśmy słoną wodę z jeziora. W młodości mnie i rówieśników nie karmiono witaminami. Potrafiliśmy jednak dotrzeć na sportowe wyżyny. Dzisiaj wśród wysokich nie spotyka się graczy o takim repertuarze rzutów, jaki mieli nasi ówcześni środkowi.

Jerzy Piskun urodził się 4 czerwca 1938 roku w Pińsku na Polesiu. Kilka lat przed nim przyszedł tam na świat Ryszard Kapuściński, słynny reporter i pisarz, także Andrzej Kondratiuk, reżyser i scenarzysta. Jako dziecko mieszkanką miasta na początku XX wieku była też m.in. Golda Meir, późniejsza premier Izraela.

Po wybuchu II wojny światowej Pińsk znalazł się na terytorium zajętym przez Związek Radziecki. Los rodziny Piskunów, jak większości polskiej inteligencji na wschodnich obszarach II Rzeczpospolitej, był przesądzony - czekała ją zsyłka w głąb Sowietów. Ojciec, Józef Piskun, absolwent szkoły realnej, prowadzący biuro Związku Ziemian, trafił aż do Archangielska. Matka Paulina i troje dzieci: Ryszard, Irena i niespełna dwuletni Jerzy, pierwszym transportem w kwietniu 1940 roku zostali wywiezieni do północnego Kazachstanu. Po dwóch latach, na mocy układu Sikorski - Majski, ojcu udało się do nich dołączyć. Na zesłaniu przyszła na świat najmłodsza w rodzinie Barbara. Z Kazachstanu Piskunowie wrócili do Polski w maju 1946 roku. Osiedli w Łowiczu i właśnie tam rozwijał się talent przyszłego reprezentanta Polski.

„Szabla” z Łowicza

- W tamtych czasach istniał dla nas tylko sport - wspomina 153-krotny reprezentant Polski. - Pamiętam naszego nauczyciela wychowania fizycznego Stanisława Mroza, który dawał nam klucze do sali gimnastycznej. Korzystaliśmy z niej nie tylko na lekcjach, ale przy każdej sposobności. W niedzielę czy święto spotykaliśmy się w kościele w zakrystii, a po mszy cała paka szła na salę. Byłem także ministrantem, trzy razy w tygodniu służyłem do mszy przed pójściem do szkoły. Ale sport był jedyną rozrywką i największą pasją. Na sali było wszystko: stół do pingponga, rękawice bokserskie, piłki do siatkówki i koszykówki - co kto chciał. Miałem do niej klucz i otwierałem, kiedy tylko przyszła nam ochota. Latem z kolei całe dnie spędzaliśmy nad Bzurą, tuż obok rzeki było boisko.
Od czasów młodzieńczych rozgrywek w szkolnej sali przylgnął do niego przydomek „Szabla”. Zrodził się przy okazji gry w siatkówkę.

- Lubiłem serwować z dalszej odległości od linii końcowej, mocno podkręcając piłkę, która charakterystycznym łukiem opadała na pole rywali - opowiada. - „Zaraz was załatwię moją szabelką! ”, ostrzegłem któregoś razu odbierających. I tak już ta „szabelka” przy mnie została. Od początku jednak najwięcej uwagi poświęcałem koszykówce. Byłem małym, drobnym chłopcem, ale przejawiałem dryg do tej gry. Sprawy nabrały jeszcze korzystniejszego obrotu, gdy w wakacje między IX a X klasą urosłem nagle 12 centymetrów i przybrałem na wadze 10 kilogramów. Technika i spryt mi pozostały, a doszedł jakże istotny czynnik - wzrost. W dodatku moje zdolności dostrzegł wówczas Janusz Mróz, syn naszego nauczyciela, który jako student i asystent na AWF w Warszawie specjalizował się w koszykówce. To on, później znany szkoleniowiec, udzielał mi pierwszych fachowych porad. W Łowiczu odbywały się różne rozgrywki międzyszkolne. Nasi profesorowie żyli nimi niczym ligowymi meczami. Zdarzyło się, że reprezentacja mojego ogólniaka w mistrzostwach Polski liceów zajęła drugie miejsce, pokonując po drodze drużynę z Warszawy, w której grał m.in. Marcin Herbst. Niedługo potem przyszło mi występować z nim w drużynie Polonii.

Wysoki, szczupły, ale bardzo zaawansowany technicznie młody koszykarz z Łowicza nie potrzebował dużo czasu, aby przekonać do siebie trenerów w stolicy. Gdy w sezonie 1955/56 trafił do pierwszej drużyny „Czarnych Koszul”, miał zaledwie 17 lat. W reprezentacji Polski zadebiutował w lipcu 1958 roku podczas tournee po Litwie i Łotwie i od razu, tak jak inny nowicjusz Zbigniew Dregier, wywalczył sobie w niej stałe miejsce. Wystąpił potem w czterech mistrzostwach Europy (1959, 1961, 1963, 1965) i dwóch igrzyskach olimpijskich (1960, 1964).

Kibice krzyczeli „Pisać!”

W 1962 roku, w sezonie poprzedzającym mistrzostwa Europy we Wrocławiu, został królem ligowych strzelców. W 22 meczach zdobył dla Polonii Warszawa 606 punktów. Wyprzedził Wiesława Langiewicza z Gwardii Wrocław - 536, Ryszarda Olszewskiego z AZS Toruń - 531 i Janusza Wichowskiego z Legii Warszawa - 503. Pisano o nim wówczas: „Piskun, jedyny jasny punkt drużyny”. Polonia zajęła wtedy 9. miejsce, najniższe w 16-letnim okresie występów wyborowego strzelca w stołecznym klubie.

- Byliśmy wtedy bardzo osłabieni - tłumaczy. - Już bez Wichowskiego, Zagórskiego, Bugaja - trzech czołowych zawodników. Na mnie też szykował się wtedy Śląsk Wrocław. Prowadziliśmy rozmowy, ale w końcu tam nie poszedłem. Polonii bardzo na mnie zależało, bo beze mnie pewnie by spadła z ligi i się nie podniosła.

Poza tytułem z 1962 roku, stale był w czołówce ligowych snajperów. Mierzący 199 cm koszykarz, pewny w obronie, z dobrym rzutem, wyróżniał się pod koszem i na skrzydle. W klubie często grał na pozycji środkowego, co w tamtych czasach dla zawodnika o jego wzroście, nie było czymś wyjątkowym. W 1961 był drugi w klasyfikacji strzelców za Mieczysławem Łopatką oraz drugi za Olszewskim w plebiscycie na najlepszego zawodnika ligi. Czwartym strzelcem był w 1963 i 1964, ósmym w 1960, 1966 i 1967, dziesiątym w 1969.

- Nie chwaląc się, rzut miałem kapitalny. Rzadko na dziesięć nie trafiałem jednego - wspomina. - Specjalizowałem się w próbach z wyskoku i z dystansu. Najlepiej mi to wychodziło. To rzadko spotykane, bo przy moim wzroście rzucałem z bardzo daleka. Koledzy z drużyny często ustawiali dla mnie podwójną zasłonę. Ja wychodziłem na pozycję, nawet jeszcze się oddalałem w wyskoku, żeby obrońca nie zdążył, i rzucałem. Piłka jeszcze leciała, a kibice już krzyczeli „Pisać! ”. Było prawie pewne, że trafię. W związku z tą łatwością rzutu i skutecznością, jeśli jakiś rywal mnie krył, udawałem, że niby zrezygnowałem z próby i odchodzę. Miałem piłkę, kozłowałem ją do tyłu, przeciwnik myślał, że będę podawał do partnera, a ja wyskakiwałem i rzucałem.

Z Szewińską i Szczepaniakiem

Największa radość z występów w stołecznym klubie wiąże się z pierwszym i dotychczas jedynym w historii klubu mistrzostwem Polski w 1959 roku. Złoto zdobyte ze słynnymi „Czarnymi Koszulami” pod wodzą trenera Władysława Maleszewskiego, u boku takich zawodników jak późniejszy legendarny szkoleniowiec kadry Witold Zagórski czy znakomity reprezentant kraju Janusz Wichowski, to było coś niesamowitego. Polonia, ukochany klub warszawiaków, do tamtego sezonu osiem razy zajmowała w lidze drugie miejsce. Teraz spełniło się marzenie o najwyższym podium.

W domowym archiwum Jerzy Piskun przechowuje fotografię, na której podczas klubowej uroczystości stoi obok naszej najlepszej w historii lekkoatletki Ireny Szewińskiej, przedwojennego reprezentanta Polski w piłce nożnej, kapitana drużyny w słynnym meczu z Brazylią na MŚ 1938 Władysława Szczepaniaka i reprezentanta Polski w piłce nożnej i koszykówce oraz mistrza kraju w siatkówce Henryka Jaźnickiego. To najbardziej zasłużeni sportowcy Polonii Warszawa.

Oprócz srebra we Wrocławiu, z reprezentacją zdobył jeszcze brązowy medal na mistrzostwach Europy w 1965 roku. Uczestniczył także w dwóch igrzyskach olimpijskich.

- W Rzymie byłem jednym z nowicjuszy, obok absolutnego debiutanta Mieczysława Łopatki. W zasadzie środkowymi w zespole byli Władysław Pawlak z Januszem Wichowskim, a ja dopiero wchodziłem do drużyny. Pawlak był słabszy technicznie. Ja, bardziej zaawansowany, lepiej współpracowałem z Wichowskim. Pamiętam turniej w Rzymie, bo byłem swego rodzaju odkryciem. Trener Zygmunt Olesiewicz miał wtedy dwóch ulubionych graczy w reprezentacji. Mówił „grajcie na Wichosia albo na Nartę”, czyli Andrzeja Nartowskiego. Drużyna była podporządkowana temu, że oni mają zdobywać punkty, a reszta ma dla nich grać. Sam przeżyłem to w Polonii, bo tam z kolei wszyscy grali na mnie, jako najlepszego strzelca zespołu. Wiem, co to znaczy. Dostajesz piłkę, trafisz, nie trafisz, ale wiadomo, że ty jesteś wykonawcą. Po igrzyskach w Tokio byliśmy trochę zawiedzieni, bo można było wywalczyć wyższe niż 6. miejsce. Z Meksykiem przegraliśmy jednym punktem, prowadząc do przerwy dziewięcioma, a w meczu o awans do pierwszej czwórki ulegliśmy Portoryko. Nikomu z nas nie szło w tym turnieju. W zasadzie tylko Bohdan Likszo grał w Japonii na swoim poziomie. Reszta poniżej możliwości.

Wielcy Russell i Petit

Nieco wcześniej w olimpijskim sezonie 1964 nie ominęły oczywiście Piskuna mecze w Łodzi i Warszawie z przygotowującą się do igrzysk reprezentacją USA oraz z drużyną All Star złożoną z gwiazd NBA, która spotykała się w Polsce z Legią i AZS Warszawa oraz Wisłą Kraków. Wprawdzie był zawodnikiem Polonii, ale przy tej specjalnej okazji wzmocnił obie stołeczne drużyny.

- Amerykańską ekipę trudno nazwać reprezentacją olimpijską - wspomina te konfrontacje. - Z tamtej drużyny w zasadzie jeden zawodnik Jerry Shipp, wychodził potem na igrzyskach w pierwszej piątce, grało jeszcze dwóch innych, ale nie były to czołowe postacie. Co innego drużyna All Star z Billem Russellem, Bobem Cousym i Oscarem Robertsonem. Z Legią osiągnęliśmy z nimi najlepszy rezultat, ale trzeba zdać sobie sprawę, że oni przyjechali do nas tylko się pokazać. Były momenty, gdy demonstrowali, jak naprawdę potrafią grać i wyglądało to tak, jakbyśmy my grali z dziećmi. Tamta drużyna to była esencja esencji. Mnie krył Russell. Znacznie wyższy ode mnie i wszechstronnie utalentowany. Przed olimpiadą w Melbourne miał wybór: start w reprezentacji USA w skoku wzwyż lub w drużynie koszykówki. Szybkość miał taką, że do piłki zdążał przed małymi. W kolei w połowie meczu z AZS wynik był dość wyrównany. Trener Olesiewicz, popularny „Gruby”, mówi do nas w przerwie: „Chłopaki, pociśnijcie w drugiej połowie. Zobaczcie, nie tacy z nich zawodowcy”. Zaczął pewnie myśleć, że można wygrać. Wychodzimy z szatni, oni łapią nas agresywnie, wygrywają fragment po przerwie gdzieś 36:0 i znowu przestali grać. Ale gdy grali, nie mogliśmy przeprowadzić piłki przez połowę boiska. Raz rzuciłem hakiem z łuku. Inaczej się nie dało, bo tym razem pilnował mnie mierzący 206 cm Bob Petit. Próbowałem swoich tak skutecznych w lidze rzutów z odejścia, a on dwoma rękoma zakładał mi czapę.

Karierę w reprezentacji kończył w 1966 roku. - Na przełomie 1965/66 pojechałem jeszcze z kadrą na tournee po USA. No i potem ja, Andrzej Pstrokoński i Andrzej Perka, trzej panowie na „P”, zostaliśmy, jak to się mówi, odseparowani.

Najlepszy w Europie

Kilka miesięcy wcześniej rozegrał swój najlepszy mecz w reprezentacji. W Lublanie w spotkaniu o Puchar Narodów, jeszcze przed mistrzostwami Europy 1965 w ŻSRR, Polacy pokonali aktualnego wicemistrza świata Jugosławię 95:92, z Radivoje Koracem i innymi gwiazdami w składzie.

- Byłem wtedy najlepszym zawodnikiem na boisku. Uzyskałem chyba 25 punktów. Wygraliśmy po dogrywce. Zdobyłem kosza, który zadecydował o przedłużeniu czasu gry, a potem w dogrywce prawie wszystkie punkty zespołu. Był tam rosyjski dziennikarz, były koszykarz, który tak mówił do mnie po tym meczu: „Piskun, ty tiepier samyj łuczszij igrok Jewropy”. To oczywiście nie była prawda, ale trochę mnie ten komplement połaskotał.

- Krył mnie Nemanja Durić, wyższy ode mnie. Pamiętam, że bardzo dobrze rzucałem z daleka, dziś powiedzielibyśmy, za trzy punkty. W pewnym momencie skoczyłem do rzutu z takiej właśnie odległości i on skoczył, żeby mnie zablokować. Widziałem jego wyciągniętą rękę i rzuciłem ponad nią, jeszcze większym łukiem. Cudem jest trafić w takiej sytuacji, bo już nie prowadzisz normalnie ręki, tylko starasz się ominąć blok rywala. Piłka poleciała, odbiła się o tablicę i wpadła do kosza. Jak szczęście, to szczęście, jak idzie, to idzie. Faktycznie, rozegrałem wtedy doskonały mecz. Przed spotkaniem pisano, że Jugosłowianie dołożą nam trzydziestoma. Ale wciąż mieli wtedy polski kompleks, bo nawet z ruskimi wygrywali, a z nami zawsze mieli kłopoty.

- Bardzo dobrze grałem także we wcześniejszym meczu o Puchar Narodów - z Francją. Trener Maleszewski, który trochę zazdrościł prowadzącemu wówczas kadrę Zagórskiemu i umniejszał jego sukcesy, mówił wtedy: „Eee tam, Francuzi. Pisiu sam ich rozwalił! ”. Obydwu uważam na czołowych polskich szkoleniowców. Witka znałem jeszcze z czasów wspólnej gry w Polonii. Jest starszy ode mnie, więc gdy wychodziłem na boisko, mówiłem do niego bezosobowo, bo nie wiedziałem, czy tytułować go per pan, czy inaczej. Na „ty” przeszliśmy dopiero po jakimś czasie, ale zawsze miałem dla niego respekt. To był dobry, pracowity trener.

Propozycja z Neapolu

- Czy miałem propozycje z klubów zagranicznych? Swego czasu mieliśmy klubowy kontakt z włoską Casertą. Gdy tam przyjeżdzaliśmy, słyszałem, że bez problemu mogę grać w Neapolu. Ale ówczesna sytuacja była taka, że musiałbym uciec, nielegalnie zostać zagranicą, bo nikt w Polsce nie dałby mi oficjalnego pozwolenia na grę poza krajem. Ale na takie coś się nie zdecydowałem.

- Jakie nagrody otrzymaliśmy za medal we Wrocławiu? Niewielkie, 2500 lub 3000 złotych, coś takiego. Nie to, co dzisiejsze premie za medale. Przez całe życie na nagrodach się nie dorobiłem. Jedyne co nas różniło od zwykłych obywateli, to możliwość wyjazdów zagranicę. Jakiś kryształ się sprzedało, aparat. Wzięło się parę dolarów i na handlu trochę zarobiło. To były całe nasze korzyści. Oprócz oczywiście zwiedzania świata, bo w tamtych czasach wyjeżdżali tylko sportowcy i artyści.
Na początku lat 70. otworzyła się możliwość gry w zachodnich klubach, po zakończeniu kariery w kraju. Wielu czołowych koszykarzy z niej skorzystało. Krystian Czernichowski, Andrzej Perka, Andrzej Seweryn, Henryk Cegielski znaleźli życiową przystań w Luksemburgu. We Francji mieszkają Janusz Wichowski, Edward Jurkiewicz, Zbigniew Dregier, Czesław Malec, Bogdan Lecyk.

Piskun w 1971 roku trafił do francuskiego Auxerre, gdzie przed wszystkim królowała piłka nożna. Drużynę koszykówki wprowadził do trzeciej ligi. Normalnie pracował, prowadził też zajęcia z młodzieżą w klubie, który opłacał mu mieszkanie. Po czterech sezonach wrócił do kraju, chodził na Polonię pograć z oldbojami. W 1987 roku znów otrzymał propozycję pracy jako trener w Auxerre.

Między Polską i Francją

- Pojechałem więc drugi raz i jeszcze u nich grałem - wspomina. Miałem 49 lat i wcale nie byłem najgorszy w trzecioligowej drużynie, a rzutowo nawet lepszy od młodych. Auxerre to przez długie lata miejsce pracy wielu polskich piłkarzy. Przyjaźniłem się szczególnie z bramkarzem Marianem Szeją. Z kolei Andrzej Szarmach grał tam akurat w okresie, gdy ja wróciłem do kraju. Dziś dzielę życie między Polskę i Francję, ale więcej czasu spędzam w Auxerre. Tam jest córka, wnuki. Poza tym we Francji mam dobrą opiekę medyczną. Mogę powiedzieć, że tam uratowano mi życie. Miałem 70 lat, ale jeszcze chodziłem z kilkoma starszymi oldbojami pobawić się w koszykówkę.

- W pewnym momencie upadłem. Jak Małgorzata Dydek, tylko że nie w mieszkaniu, a na sportowej sali. Nagle zatrzymała się praca serca. Kolega chwycił mnie, osuwającego się, na ręce. Zadzwonili po pomoc, ambulans szybko przyjechał. Reanimowali mnie prawie godzinę, potem miesiąc leżałem na sali intensywnej opieki medycznej i jakoś mnie uratowali. Mam wszczepiony rozrusznik serca. Można powiedzieć, że koszykówce zawdzięczam życie. Ale jakbym umarł, to też byłaby ładna legenda - na sali w trakcie gry, jak torreador na arenie.

Sylwester w Izraelu

Najbardziej Jerzy Piskun lubi wspominać jeden ze swoich pierwszych wyjazdów zagranicznych z reprezentacją.

- Redaktor Kazimierz Nowak z „Trybuny Ludu” robił kiedyś ze mną wywiad w ramach cyklu „Co słychać” - opowiada. Pyta, który wyjazd mi się najbardziej podobał. Ja mówię, że ten do Izraela i relacjonuję jego przebieg, ale on mówi „tego nie napiszę, bo to niepolitycznie”. Do Izraela wyjechało wiele osób z Polski. Jedną z nich był koszykarz Jerzy Gotlieb, który grał ze mną w 1956 roku w juniorach Polonii. W 1958 roku wyjechaliśmy z reprezentacją na mecze do Turcji, a potem do Izraela. I on tam przyszedł się z nami spotkać. Było zresztą mnóstwo Polaków, studentów. Akurat obchodzono żydowskiego Sylwestra. Po polsku świetnie mówili, zaczęli opowiadać swoje kawały. Było sympatycznie, bo jak chodziliśmy po Tel Awiwie, to język polski się słyszało, z każdym można było się dogadać. Mercedesami nas obwozili po całym kraju. Czuliśmy się jak dyplomaci.