Rozmowy M. Ceglińskiego: Dariusz Szczubiał
fot. Andrzej Romański

,

Lista aktualności

Rozmowy M. Ceglińskiego: Dariusz Szczubiał

- Pewnie, że lepiej jest być mistrzem świata niż mistrzem podwórka, ale ja zaliczam się jeszcze do ludzi starej daty i sport pod każdą postacią sprawia mi przyjemność - mówi Dariusz Szczubiał, obecnie trener Siarki Jezioro Tarnobrzeg w rozmowie z Markiem Ceglińskim.

,

Marek Cegliński: W jakim nastroju kończy pan sezon? 10. miejsce Siarki Jezioro w Tauron Basket Lidze spełniło oczekiwania?

Dariusz Szczubiał: Drużynę stać było na więcej. Pokazywała fragmenty naprawdę efektownej i szybkiej gry - nasz znak firmowy. Największym minusem było to, że nie potrafiliśmy utrzymywać wypracowanej w meczu przewagi. To powodowało, że większość naszych spotkań rozstrzygała się w końcówkach, co zawsze jest dużym ryzykiem. Zespół był młody. Pod koniec sezonu trochę nas zaskoczyły kontuzje, a wzrosła przecież częstotliwość spotkań. Odszedł LaMarshall Corbett, nasz najlepszy strzelec, co skróciło rotację na obwodzie, wytrąciło atuty z ręki. W drugiej rundzie wygraliśmy 50 procent spotkań. Spodziewałem się, że może będzie osiem zwycięstw, co dałoby realne szanse walki o play-off.

Ma pan opinię trenera, który z drużyny nie dającej jakiejkolwiek nadziei na lepsze jutro potrafi zrobić solidnego ligowca. Nigdzie nie pozostawił pan po sobie spalonej ziemi. W Siarce Jezioro w tym roku była podobna sytuacja jak poprzednio chociażby w Zniczu Jarosław.

- Myślę, ze nawet najciekawsza z dotychczasowych. Rzeczywiście, w ostatnich czterech latach pracowałem w klubach z pewnymi problemami organizacyjnymi. Nie mówię, że tak jest w tej chwili w Tarnobrzegu, ale prawie dwa sezony w Jarosławiu czy Kotwica w zeszłym roku to były wyzwania. Nie były to nigdy drużyny faworytów. W ostatniej chwili albo za niewielkie pieniądze trzeba było coś zbudować. Efekty nie były tragiczne, ale i nie było wielkich sukcesów, bo ostatni raz w play-off grałem z Koszalinem w 2008 roku. Natomiast wszystkie te zespoły utrzymywały się dosyć spokojnie w lidze i grały całkiem nieźle.

Jaka jest metoda tworzenia takiej kryzysowej drużyny?

- Gdy nie ma wielkich pieniędzy, najprostszą metodą jest stawianie na graczy amerykańskich. Zarzuca mi się często, że u mnie grają tylko czarnoskórzy koszykarze. Prawda jest taka, że na rynku jest ich najwięcej i są najtańsi. Za podobne pieniądze nie jestem już w stanie zatrudnić zawodników z Bałkanów, wybitnych Polaków też nie. W związku z tym jest prosty schemat, że liderami muszą być obcokrajowcy, natomiast będących w zasięgu Polaków, trzeba dobrać takich i tak ich ustawić, żeby funkcjonowali jako zespół.

W schemacie jest też stały zestaw: rozgrywający, rzucający i podkoszowy.

- Musi być rozgrywający, bo najlepsi rodzimi zawodnicy na tej pozycji są poza zasięgiem klubów z niższej półki. Generalnie zaczynam od niskich graczy. Tych poszukuję w pierwszym kroku i jak najusilniej. Zawsze jest ryzyko, bo są to z reguły gracze, którzy jeszcze nigdzie nie występowali, świeżo po szkołach, często z amerykańskiej drugiej linii. Trzeba po prostu przejrzeć ich dziesiątki, dostrzec najciekawszych, poznać. Zwykle udawało mi się trafiać.

No właśnie. Jest pan uznawany za specjalistę od wyszukiwania dobrych zawodników amerykańskich. Większość z tych, których pan sprowadził, była w ekstraklasie pozytywnym zaskoczeniem. Czym się pan kieruje przy tych wyborach?

- Trzeba pracować. Nawet, gdy w danym momencie nie mam kontraktu, siedzę i oglądam setki nagrań. To jest męczące, bo w tym czasie nie zarabiam, nikt mi za to nie płaci, ale owocuje tym, że po obejrzeniu kilkuset graczy, jakiegoś wyboru mogę dokonać. Chociaż zawsze jest on obarczony ryzykiem.

Z odkrycia jakiego zawodnika - dla siebie i w konsekwencji dla innych - jest pan najbardziej zadowolony?

- Większość z nich, wywodzących się głównie z mniej znanych szkół, po pierwszym sezonie w Polsce trafiła do średnich lig europejskich. Natomiast do dziś gra w Polsce George Reese, obecnie w AZS Koszalin, zawodnik po bardzo dobrej szkole Ohio State, uczestnik Final Four rozgrywek NCAA. Nie mógł się przebić w Europie, bo nigdy nie był obrońcą, koncentrował się na ataku. Dopiero w Polsce zrobił karierę, chociaż nie grał w najlepszych drużynach. Był także Jerry Johnson, który przyjechał w ostatniej chwili do Polpharmy, a później grał w Panelliniosie Ateny, Spirou Charleroi czy Lietuvos Rytas Wilno. Środkowy Kevin Fletcher, który u mnie w Polpharmie dużo nie pograł z powodu kontuzji śródstopia, potem reprezentował m.in. Śląsk Wrocław, grał w lidze rosyjskiej i włoskiej. Chris Burns, który grał w AZS Koszalin w zeszłym roku został wybrany najlepszym graczem ligi ukraińskiej. Grali tam także ostatnio znani z Jarosławia Jeremy Chappel i Kedrick Mays. Myślę, że w moich drużynach, które nie należą do czołówki, łatwiej im się pokazać. Tu jest krótsza ławka, grają więcej i mogą zrobić w ten sposób lepsze wrażenie niż gdyby byli w drużynie, gdzie na każdej pozycji jest dwóch równorzędnych zawodników. Niestety, nie mam odkryć, które trafiły potem do NBA.

Może dlatego potrafi pan pracować z zagranicznymi koszykarzami, bo jako zawodnik grał pan w Zagłębiu Sosnowiec z pierwszymi obcokrajowcami w polskiej lidze Kentem Washingtonem i Williamem Gleasonem?

- To było w czasach głębokiego PRL i niebotycznego kursu dolara. Gleason przejechał do nas bardziej jako turysta, przynajmniej na początku. Kojarzył Polskę jako część imperium sowieckiego, więc wszystko oglądał z zaciekawieniem, chodził z aparatem fotograficznym i robił dużo zdjęć. Po skończeniu studiów w Stanach nie grał przez rok, więc po miesiącu treningów jeszcze nas przepraszał, że jest nieprzygotowany. Fajny człowiek, jako zawodnik - solidny, ale myślę, że w dzisiejszych ligowych realiach miałby problemy. Kilku innych Amerykanów przyjechało i się przestraszyło. Co tu ukrywać, warunki życia różniły się wówczas diametralnie od dzisiejszych. Nie każdy potrafił się do nich dostosować. Najłatwiej to przyszło Washingtonowi, który wcześniej grał w Starcie Lublin i nieźle opanował język polski. W Zagłębiu dostał mieszkanie, jak każdy z graczy. Załatwili mu też jakieś potrójne kartki na mięso. Lubił sobie gotować, jego ulubionym daniem były kurczaki. Czuł się w Polsce bardzo swobodnie.

Nawet zagrał w kultowym filmie...

- Pokazał w „Misiu”, jak świetnie potrafi kozłować. Był graczem nieco podobnym do Josha Millera z Siarki, chociaż ten jest jeszcze mniejszy od niego.

Ostatni raz awansował pan do play-off z AZS Koszalin, ale wcześniej były dobre wyniki z Pogonią Ruda Śląska - piąte miejsca w lidze, finał Pucharu Polski czy w 1/8 finału Pucharu Koraca, także praca w Polonii Warszawa. Jaki okres ze swojej trenerskiej klubowej kariery najmilej pan wspomina?

- Myślę, że właśnie ten z Rudy Śląskiej. Debiutowałem wtedy w ekstraklasie, bo wcześniej pracowałem w Linodrucie Zabrze. To był klub, który sam zakładałem. Prezes firmy Linodrut, zakochany w sporcie, bardzo nam wtedy pomagał. Dał trochę pieniędzy, drużyna złożona była ze starszych zawodników, wszyscy pracowali, ale awansowaliśmy do II ligi. Zespół miał ambicje, ale przemiany z przełomu lat 80. i 90. zmiotły go z powierzchni. Zakład został sprywatyzowany, przejął go nowy właściciel. Umowy z zawodnikami zerwano w przeddzień rozpoczęcia sezonu, w którym mieliśmy zaatakować ekstraklasę. Drużynę Pogoni przejąłem w 1998 roku po trenerze Arkadiuszu Konieckim, który zajął 5. miejsce i osiągnął serię 13 zwycięstw z rzędu, ale otrzymał propozycję z Trefla Sopot. Byłem miejscowy, a władze klubu chciały, żeby Ślązak prowadził śląską drużynę. Początek był obiecujący. Potem na świecie nastał kryzys stalowy, który dotknął także Hutę „Pokój”, naszego sponsora i znowu zaczęły się kłopoty, ale graliśmy dobrze. Miałem solidnych obcokrajowców, takich jak Antoine Joubert. Nie wiem, czy ktoś go dziś jeszcze pamięta, ale to był wybitny zawodnik. Grali u nas także Isiah Morris i Aleksandar Trifunović, w ostatnich latach trener m.in. Lietuvos Rytas Wilno i Spartaka Sankt Petersburg. Mieliśmy z Pogonią wiele świetnych występów przeciwko czołowym drużynom lig europejskich - włoskim, izraelskim, hiszpańskim. Nazbieraliśmy wtedy sporo punktów rankingowych do polskiego koszyczka. Dzięki temu Śląsk Wrocław, jako mistrz kraju, mógł wystartować w Suprolidze. Dobrze wspominam też pracę w Polpharmie, która miała problem z awansem do ekstraklasy. Gdy zostałem zwolniony z Polonii, w połowie sezonu dołączyłem do klubu w Starogardzie i wreszcie, po kilku latach, gdy wygrywali II ligę i odpadali w play-off, udało się wywalczyć ekstraklasę. Już na najwyższym szczeblu rozgrywek co roku mieliśmy gorszy budżet, ale wynik się utrzymywał. W ostatnim moim sezonie, gdy założeniem było, żeby się tylko utrzymać, bardzo długo byliśmy w czołówce i praktycznie ostatni mecz, przegrany u siebie z Bydgoszczą, pozbawił nas miejsca w piątce, a może i czwórce.

Jacek Rybczyński, dwukrotny mistrz Polski w Mazowszanką Pruszków, który grał potem u pana w Polpharmie, zapytany, jakiego trenera najbardziej szanuje, wymienił Dariusza Szczubiała, bo dobrze zna psychikę zawodników, wie, jak do nich podejść.

- Traktuję graczy podmiotowo. Nie mam możliwości, żeby zatrudniać do pomocy fizjologów czy psychologów, więc najlepszym testem możliwości gracza jest w takiej sytuacji informacja od niego samego. Oczywiście, potrzebne jest przy tym wzajemne zaufanie, ale to podstawa, jeśli w grupie ludzi chce się coś osiągnąć. Gdy zawodnik mówi, że coś się z nim dzieje, to ja mu ufam i odpowiednio reaguję. Bez dobrego kontaktu nie ma szans.

Dobra postawa prowadzonej przez pana Pogoni sprawiła, że został pan trenerem reprezentacji Polski po Piotrze Langoszu, który zrezygnował w połowie eliminacji do finałowego turnieju mistrzostw Europy 2001, w przegranej praktycznie sytuacji.

- Straty były duże, ale jeszcze tliła się szansa. Trzeba było tylko wygrać wszystkie pięć spotkań, a my wygraliśmy cztery. Przesądziła porażka 69:72 z Czechami w Opawie.

Potem miał pan już cały cykl przygotowań i gier dla siebie, ale znów się nie udało.

- Lecieliśmy w dół, a wpłynęło na to kilka czynników. Po pierwsze - zgodziłem się, żeby nie pracować w klubie, tylko wyłącznie dla reprezentacji. To był błąd. Dlaczego? Bo wtedy praca z reprezentacją praktycznie nie istniała. System eliminacji był inny niż teraz. Grało się seriami w cyklu dwuletnim: listopad, styczeń, listopad, styczeń. Niby jakieś akcje letnie się robiło, ale na ogół miałem na nich graczy drugiego planu. Najlepsi byli zajechani sezonem ligowym, a kluby były wtedy bardzo mocne finansowo i mocno zarządzały również ligą. Trudno było się przebić ze swoimi argumentami. Reprezentantów zwalniano z zajęć w kadrze, przedstawiając różne tłumaczenia. Pracowałem więc z rezerwowymi. Z kolei w lipcu i sierpniu, kiedy można było zagrać w jakimś turnieju, działo się to samo, bo kluby miały swoje plany i też niechętnie oddawały graczy. Nigdy nie było mowy o klasycznym przygotowaniu. Jak się udało jeden, dwa turnieje w biegu zagrać, i to w niepełnym składzie, to było wszystko. A reprezentacja też wymaga treningu. Inna jest rola trenera w meczach piłki nożnej, a inna w koszykówce. W futbolu szkoleniowiec nawet nie jest w stanie popełnić wielu błędów, bo nie ma takiego wpływu na przebieg gry, nie ma tylu mechanizmów w przepisach. Tutaj są możliwe ciągłe zmiany w składzie, przerwy w grze na żądanie. Trener ma olbrzymi wpływ, musi mieć wyczucie, a wszystkie warianty powinny być wytrenowane. Tymczasem kadrowicze przyjeżdżali tylko na mecze i grali bez wspólnych treningów. Druga rzecz - w ekstraklasie wprowadzono formułę open, co sprawiło, że odmieniła się rola najlepszych polskich graczy w zespołach ligowych. Ich liderami stawali się klasowi zawodnicy zagraniczni. Ciężar odpowiedzialności spadał z naszych podstawowych koszykarzy, bo za wynik zaczęli odpowiadać obcokrajowcy. Odbijało się to na grze w reprezentacji. Na zgrupowaniach robiłem kadrowiczom badania wytrzymałościowe i szybkościowe - ich wyniki strasznie spadały. I jeszcze jedno - drużyny, z którymi graliśmy w eliminacjach, przynajmniej część z nich, dostając się do turniejów o mistrzostwo Europy i uczestnicząc w nich, stale były z sobą, ich zawodnicy ciągle grali razem. My straciliśmy tę możliwość. Były tylko zbiórka, parę treningów i mecz. Nie jest prosto się zgrać w takich warunkach. Gdy przejąłem kadrę po Langoszu, miałem w niej sześciu ludzi ze Śląska Wrocław i w tym systemie było mi łatwiej, bo Dominik Tomczyk, Maciej Zieliński, Adam Wójcik, Joe McNaull czy Robert Kościuk stanowili trzon zespołu. Mało tego, mogłem oprzeć pewne elementy gry na założeniach Śląska. Później był większy kłopot. Myślę, że nieobecność na dwóch kolejnych mistrzostwach i doraźne tworzenie drużyny legły u podstaw niepowodzeń reprezentacji. Wykoleiło nas open, pełne otwarcie ligi.

Lepsi zawodnicy z zagranicy to brak odpowiedzialności dla Polaków, ale z drugiej strony brak dobrych obcokrajowców to niższy poziom ligi. Za jakim modelem pan się opowiada?

- Jest jeszcze jeden aspekt. Wtedy w koszykówce było dużo więcej pieniędzy. Kluby szukały graczy z wyższych półek. Był nawet okres, że dostawały pieniądze od Polskiej Ligi Koszykówki. Na tamte czasy może niewielkie, ale dzisiaj byłyby to astronomiczne kwoty. Wymagania wobec klubów też były większe, nikt nie rezygnował z udziału w europejskich pucharach. Była większa presja, bo sponsorzy dawali większe pieniądze. Dzisiaj jest pięć, sześć zespołów, które dysponują porządnymi budżetami, reszta ma mniej pieniędzy. Liga jest zamknięta i bardzo dobrze. Dlatego w takim klubie jak Siarka młodzi Polacy mogą grać i się rozwijać. Młodzież ma większe możliwości grania, chociaż na trochę niższym poziomie. Powiem tak - jestem wrogiem całkowitego open, ale w lidze muszą być obcokrajowcy. Gdy byłem zawodnikiem, graliśmy ciągle w tych samych składach, zmiana barw była praktycznie niemożliwa, bo było się własnością klubu. Chyba że wojsko lub milicja powołały do służby. To nie sprzyjało rozwojowi. Dobrych zagranicznych graczy spotykaliśmy tylko grając w kadrze, bo kluby nie miały pieniędzy na uczestnictwo w europejskich pucharach.

Po rozstaniu z reprezentacją i nie przedłużeniu z panem umowy w Polpharmie zaskoczył pan wszystkich, podejmując w sezonie 2006/2007 pracę w drugoligowym MKKS Rybnik. To była degradacja czy tylko odpoczynek przed dalszymi wyzwaniami?

- Nie mam zwyczaju wysyłać swojego CV do pracodawców. Któregoś czerwcowego dnia zadzwonił do mnie wiceprezes MKKS-u Krzysztof Fojcik i zapytał, kogo poleciłbym mu na trenera zespołu. Mieli w Rybniku drugoligową drużynę. Wychowało się w niej wielu młodych koszykarzy, którzy później w wieku seniora liczyli się w Polsce: Justyn Węglorz, Marcin Sroka, Edward Forreiter, Artur Olszanecki, Mirosław Frankowski, Adam Rener, Wojciech Kukuczka. Odpowiedziałem Fojcikowi, że ja bym się nadawał. On zaśmiał się, bo myślał, że żartuję. Później stwierdził, że klubu nie będzie stać na takiego trenera. No i się pomylił, bo ja chciałem akurat pomieszkać trochę w domu. Miałem taką sytuację, że pracując gdzieś w Polsce, nie mogłem zabierać ze sobą rodziny. Oczywiście ustaliliśmy, że gdybym otrzymał dobrą propozycję z ekstraklasy, natychmiast dostanę wolną rękę. I była taka propozycja, ale nie odszedłem, bo byliśmy blisko awansu i namówili mnie, żeby skończyć sezon. W MKKS nie było wielkich pieniędzy. Nie trzeba już było mieszkań dla zawodników. Starsi gracze pracowali, wywodzili się z Rybnika albo z Wodzisławia, dwóch zabierałem z Rudy Śląskiej w drodze na trening.

Kogo ze swoich ligowych trenerów uważa pan za wzór?

- Poza początkiem mojej kariery w Baildonie Katowice, gdzie szkoleniowcem był nieżyjący już Ryszard Patyna, pracowałem właściwie tylko i wyłącznie z Tomaszem Służałkiem. On mnie ściągnął do Zagłębia. Później byliśmy trzy lata na Węgrzech, potem znów w Sosnowcu i Stali Bobrek Bytom, a na stare lata namówił mnie jeszcze do gry w Polonii Przemyśl, z którą jeszcze doszliśmy do finału. Ta współpraca trwała aż 16 lat, rekord trudny do pobicia. Na pewno jednego Służałkowi nie można odmówić. Wiedział, że żeby w drużynie był porządek, trzeba mieć w niej tych, którzy ten porządek utrzymują. Akurat ja mu się napatoczyłem i w dwójkę, trójkę z innymi kolegami pilnowaliśmy, żeby było dobrze.

Zdarzyło się, że na ligowym meczu Zagłębia z Górnikiem Wałbrzych pobili się Justyn Węglorz z Mieczysławem Młynarskim. Pamięta pan to?

- To było w Wałbrzychu, jeszcze zanim wprowadzono play-off. Cztery drużyny walczyły wtedy o czołowe miejsca: Górnik, my, Lech Poznań i Śląsk Wrocław. W zależności od układu wyników kolejność mogła się ułożyć na różne sposoby. Górnik grał u siebie ostatni mecz właśnie z nami. Młynarski był zawieszony i nie mógł grać w tym spotkaniu. Siedział na ławce w cywilnym ubraniu, a nie powinien tam przebywać. W trakcie meczu doszło do scysji między Washingtonem a Stanisławem Kiełbikiem. Wplątał się w to Justek Węglorz i, jak to w takich sytuacjach, popchnął Kiełbika. Wtedy Młynarski, jako osoba prywatna, kibic, wyskoczył z ławki i przywalił w twarz Węglorzowi, łamiąc mu w dwóch miejscach szczękę. Ten po zażegnaniu incydentu grał dalej, bo nie wiedział, że to złamanie. Wygrał Górnik i został mistrzem Polski.

Jesteśmy właśnie przed fazą play-off Tauron Basket Lidze. Był pan zawodnikiem, gdy wprowadzano w Polsce ten system w sezonie 1984/85. Jak to wpłynęło na rozgrywki?

- Powstało pewne zamieszanie, bo zwycięzcy normalnych rozgrywek nie byli pewni, że będą złotymi medalistami. Pierwsze play-offy grało się systemem mecz i rewanż z ewentualnym liczeniem małych punktów, tylko finał był do dwóch zwycięstw. Zagłębiu było to na rękę, bo w dwóch pierwszych sezonach z play-off dwukrotnie zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Za drugim razem startowaliśmy do fazy pucharowej z trzeciego miejsca, a w finale grały drużyny, które zajęły trzecią i czwartą lokatę, bo Górnik wyeliminował faworyta numer 1 Śląsk, a my Lecha, rozstawionego z drugiego miejsca. Play-off to dobry pomysł. Co tu dużo mówić, ludzie muszą się sprawdzać w najtrudniejszych warunkach. Czasem w lidze ktoś uzyska kilka punktów przewagi i wtedy trudno takiego lidera gonić. A tak zawsze są emocje.

W jakim klubie na Węgrzech grał pan u trenera Służałka?

- Pod koniec lat 80. byliśmy tam trzy sezony, ale trzeci nie został dokończony, bo wycofano drużynę z rozgrywek. To było małe miasteczko Oroszlany, typowo górnicze, około 25 tysięcy mieszkańców. Dużo Polaków tam pracowało. Największym sukcesem tej drużyny przed naszym przyjściem było siódme miejsce sprzed 17 lat. Zwykle walczyli o utrzymanie w grupie A I ligi, spadali z niej i wracali. Najpierw wyjechał tam Węglorz. Grał tam jeden sezon i usilnie mnie namawiał, żebym do niego dołączył, bo lubił jak mu podawałem piłki. Łatwiej mu się wtedy rzucało. W sezonie z Justynem mieli w lidze dwa zwycięstwa. Nie wiedziałem, że Służałek też tam przechodzi. Wtedy chciałem już odejść z Zagłębia, gdziekolwiek. Byłem już dogadany z OBSK Oroszlany, gdy nagle dzwoni do mnie Służałek: „ty też idziesz do tego węgierskiego klubu?”

W tym przypadku to nie on pana pociągnął.

- Odpowiadam mu: „Tomek, ja się chyba od ciebie nie uwolnię aż do śmierci”. Od początku mówiliśmy sobie na ty, bo znaliśmy się jeszcze z boiska. Gdy ja występowałem w MKS w rodzinnym Zabrzu, Tomasz grał przeciwko mnie. Między nami jest tylko dziesięć lat różnicy. W pierwszym sezonie na Węgrzeech zdobyliśmy brązowy medal, co się skończyło pochodem w mieście. Decydujący mecz wygraliśmy z Honvedem Budapeszt, który przez lata dominował na Węgrzech i był ikoną tamtejszej koszykówki. Wcześniej pokonaliśmy mistrza Węgier Kormend - jeszcze mniejsza wojskowa miejscowość, gdzie koszykówka jest wszystkim. W następnym roku zajęliśmy drugie miejsce za Csepelem Budapeszt. Jak nas rozwiązywano, byliśmy na trzecim miejscu w tabeli.

Węgry były w latach 80. mekką polskich koszykarzy.

- Polacy grali tam bardzo dobrze i byli bardzo popularni. Nie było klubu, gdzie nie występowałby polski zawodnik. To jeszcze były czasy komuny. Amerykanów nie można było sprowadzać, pełniliśmy ich dziesiejszą rolę. Przyjeżdżało też trochę graczy z przygranicznego regionu Jugosławii. Generalnie byliśmy największą grupą obcokrajowców.

Liga węgierska i polska różniły się poziomem?

- Były podobne. Jak przyjechaliśmy z OBSK do Polski na memoriał Wojciecha Szaraty, wygraliśmy go, spotykając się z Lechem i Stalą Bobrek, wówczas potęgami w Polsce. Na Węgrzech była trochę inna koszykówka, mniej wyrafinowana, prostsza, mało było w niej myśli szkoleniowej. Gdy wprowadziliśmy naszego taktycznego chodzonego, nie mogli sobie z nami dać rady. Wtedy jeszcze akcje trwały 30 sekund, było więcej taktycznych wariantów. W końcu lat 80. koszykówka w Polsce przeżywała kryzys. Starsze pokolenie kończyło kariery, młodsze, z Adamem Wójcikiem, zaczęło się pojawiać. Wtedy poziom trochę spadł. Wyjechali Dariusz Zelig do Belgii, Irenuesz Mulak do Francji, ktoś tam jeszcze. Zabrakło tych, którzy byli esencją ligi, nie było jeszcze zaciągów zagranicznych i wchodziła młodzież. Gdy wróciliśmy z Węgier na początku lat 90., to już nie jako Zagłębie, tylko Victoria Sosnowiec, wygraliśmy ligę. Dopiero w play-off przegraliśmy w półfinale i zdobyliśmy brązowy medal. To świadczy o tym, że polska liga nie przyspieszyła. Nie było nas trzy lata, a wracając nadal byliśmy w czołówce.

W polskiej lidze był pan jednym z czołowych rozgrywających. Dwa razy, w sezonach gdy Zagłębie zdobywało mistrzostwo, znalazł się w piątce najlepszych zawodników. Jakie wydarzenie z 13 lat swojej gry w ekstraklasie najbardziej pan pamięta?

- Na pewno tytuły, bo kończyliśmy oba finały mistrzostw Polski w Sosnowcu. Zainteresowanie było olbrzymie. Nikt jeszcze wtedy się nie przejmował przepisami bezpieczeństwa. Jeden milicjant z psem biegał wokół hali, reszta uciekła, bo nagle otworzono drzwi do hali i dwa metry od parkietu ustawił się szpaler widzów. Mecz był o szóstej, a ludzie już o pierwszej siedzieli przed halą z kanapkami, żeby dostać bilet. Atmosfera była niesamowita. Na meczach mieliśmy zawsze komplety. Do dzisiaj ludzie pamiętają te czasy.

Pamięta pan swój rekord punktowy?

- 49, dwukrotnie. Bardziej cenię ten przeciwko Lechowi Poznań, bo wtedy jeszcze nie było rzutów za trzy punkty, a trafiałem z bardzo daleka. Wtedy na pewno uzbierałbym z 60. Wyrównałem swój rekord, już z trójkami, w Zielonej Górze.

Jako młody zawodnik grał pan w Baildonie Katowice z legendą Legii Warszawa i reprezentacji Polski z lat 60. Włodzimierzem Tramsem.

- Według mnie to najlepszy polski koszykarz na pozycji rozgrywającego w całym powojennym okresie. Nie było takiego drugiego. W Baildonie grał po pięcioletniej przerwie, kiedy to opuścił więzienie i mógł wrócić na boisko, ale umiejętność przewidywania, przegląd sytuacji, charakter miał nieprawdopodobny. Potrafił trzymać porządek na boisku, że hej. A gdy wyczuł, że ktoś z jego drużyny jest w dobrej dyspozycji, potrafił to wykorzystać w sposób niemiłosierny dla rywali. Za co trafił do więzienia? Za przemyt. W tamtych cżasach zawodników Legii nikt nie kontrolował na granicy. Dorabiali więc, przerzucając towary, przy okazji wyjazdów sportowych. Któregoś razu kontrolę przeprowadzono i wpadli. On dostał najwyższy wyrok - pięć lat więzienia. Ponadto zasądzono przepadek mienia i dużą grzywnę. Jeszcze jak u nas grał, to co miesiąc potrącano mu z pensji kwotę na konto grzywny. Miał 33 lata, gdy wprowadzał Baildon do ekstraklasy. Dla nas to był dziadek, bo oprócz niego mieliśmy w piątce czterech juniorów. Ale jaki dziadek?

Na pomeczowych konferencjach prasowych wygłasza pan dowcipne i kontrowersyjne kwestie niczym Orest Lenczyk. Takie jak ta z początku sezonu, że ogłasza w drużynie zakaz kontuzji czy też zapowiedź rezygnacji z pracy po przegranej Siarki z Polpharmą, bo nie można prowadzić dalej tak grającej drużyny.

- Trzeba od czasu do czasu coś powiedzieć, żeby zawodnicy nie zapomnieli, po co trenują. Z Orestem Lenczykiem nie znam się osobiście, ale dużo nas łączy, bo obaj współpracowaliśmy z tym samym fizjologiem, zmarłym w zeszłym roku doktorem Jerzym Wielkoszyńskim. Gdy byłem zawodnikiem, dużo mi pomógł. Nigdy nie byłem wytrzymałościowcem, a model treningu w Zagłębiu był zbliżony do szkoły przetrwania. To doktor przekonał wtedy Służałka, żeby zindywidualizował zajęcia, bo nie każdy organizm jest taki sam.

Grał z panem w jednej drużynie także późniejszy trener Stali Ostrów i reprezentacji Andrzej Kowalczyk.

- Przyszedł do Zagłębia z ŁKS Łódź, był u nas dwa sezony. Ja byłem pierwszym rozgrywającym, a Andrzej zmiennikiem. W drużynie na tej pozycji grali także Jerzy Frołów i Mariusz Kaczmarek z Zielonej Góry. Zagłębie miało dwie drużyny - to była jedna z pierwszych w kraju koncepcji, żeby mieć pierwszy zespół w ekstraklasie, a drugi w pierwszej lidze. W pewnym momencie było w klubie ponad 20 zawodników. Gdy na początku lat 80. koncepcja padła, każdy znalazł sobie miejsce w ekstraklasie.

Z kolei rywalizował pan na boisku z innym trenerem reprezentacji, swoim poprzednikiem na tym stanowisku Eugeniuszem Kijewskim.

- Ta rywalizacja odbywała się trochę na innych polach. Gienek był strzelcem, dzisiaj można by powiedzieć combo, aczkolwiek nie tak skocznym i siłowym. Natomiast był dużo skuteczniejszy ode mnie. Jego gra nie opierała się organizowaniu, podawaniu piłki, tylko na kończeniu akcji, egzekucji. Czy była rywalizacja? Nie wiem. Był taki moment, że nowy trener kadry Andrzej Kuchar postawił na mnie jako pierwszą jedynkę i Gienek tego wtedy nie bardzo mógł przeżyć. Grał w kadrze i nie grał, znikał i pojawiał się. Wiem, że to go deprymowało.

Kto był pańskim największym rywalem z boiska?

- W tym czasie było wielu interesujących rozgrywających. Kiełbik, na pewno Jacek Międzik. Pamiętam jeszcze Andrzeja Seweryna, bardzo mądrym graczem był Franciszek Niemiec z Resovii. Z tym że niektórzy z nich byli już u schyłku kariery, podczas gdy ja ją zaczynałem.

Jak porównałby pan warsztat trenerów kadry, u których pan grał: Jerzego Świątka, Andrzeja Kuchara i Arkadiusza Konieckiego?

- Od każdego bardzo dużo można się było nauczyć. Mieli inne filozofie. Trener Świątek zdecydowanie stawiał na grupkę liderów, czyli Młynarskiego, Dariusza Zeliga i Kijewskiego. Można powiedzieć, że ja teraz stosuję ten model jako trener klubowy. Ale on nie był do tego zmuszony, bo mieliśmy wtedy całe roczniki utalentowanych, ale niewykorzystanych graczy. W 1981 roku na mistrzostwach Europy w Pradze mieliśmy bardzo niską przeciętną wieku, około 23 lat. Najstarszy był 26-letni Kijewski. Potrafiliśmy się tam postawić reprezentacji Jugosławii, przegrywając 89:92. Mecz z Włochami o wejście do szóstki przegraliśmy przez przypadek. Nawet z ZSRR skończyło się tylko 12-punktową porażką. Wydawało się, że ten zespół jest gotowy do sukcesów, że za dwa lata we Francji zdobędzie medal. Nic takiego nie nastąpiło. Czwarte miejsce zajęła wtedy... Holandia, Polska była dziewiąta. To był okres, kiedy drużyny się przebudowywały, a my straciliśmy szansę. Mieliśmy wtedy trzy bardzo silne roczniki: 1955, 1957 i 1959. Było wielu graczy do wyboru, co rodziło konflikty. Wiem, że trenerzy mieli dylemat, z kogo zrezygnować, bo zawodnik się obrazi i następnym razem nie przyjedzie. Nie były to łatwe decyzje, niemniej jednak wybór wśród graczy był duży.

Pan nie był na mistrzostwach w 1983 roku?

- Do Francji nie pojechałem. Z trenerem Świątkiem rozstaliśmy się po Uniwersjadzie w Bukareszcie. Po rozmowie uznałem, że jemu tak bardzo na mnie nie zależy. Nie było sensu. Po mistrzostwach Europy trener odszedł. Na moment wziął kadrę Zbigniew Felski, ale to był tylko miesięczny wyjazd do Stanów. Potem stanowisko objął trener Kuchar.

Który ze swoich czterech turniejów o mistrzostwo Europy najbardziej pan zapamiętał?

- W 1981 roku w Pradze byłem dwunastym zawodnikiem w ekipie. Nie pasowałem trenerowi Świątkowi do koncepcji, ale pojechałem na turniej, bo na początku sezonu trener ogłosił, że zawodnik, który wygra plebiscyt na jej najlepszego gracza ligi na pewno będzie w kadrze. To go trochę zmusiło, żeby mnie powołać, ale mistrzostwa przesiedziałem na ławce rezerwowych. W 1985 w Stuttgarcie wypadliśmy poniżej oczekiwań, ale ja złapałem kontuzję, stan zapalny. Nogę miałem jak kamień, grałem tylko na blokadach. Głupia przegrana w pierwszym meczu z Rumunią zabrała nam wyższe miejsce, bo źle tam nie graliśmy. Trener Kuchar zapobiegawczo mnie oszczędzał, a Rumuni mieli kilku weteranów i nas stuknęli. Na pewno najlepiej wspominam 1987 rok i Grecję. Tam graliśmy dobrze. Nie odstawaliśmy od innych. Widać było, że jesteśmy mocno zakotwiczeni w pierwszej ósemce. W Rzymie w 1991 roku byłem już trochę na zasadzie pomocy. Trener Koniecki powołał mnie w ostatniej chwili, już po pierwszym obozie, żebym wspomógł drużynę doświadczeniem.

Coraz więcej w naszej lidze trenerów z zagranicy. Nie przeszkadza to panu?

- To zjawisko powszechne. W każdej lidze pracują obcokrajowcy. Jako zawodnik odczuwałem, że kisimy się we własnym sosie, więc dziś nie jestem wrogiem zagranicznych trenerów w polskiej lidze. Natomiast jestem przeciwny zatrudnianiu ich na zasadzie: obojętnie kto z innego kraju, to i tak lepszy niż miejscowy. Ostatnio Polacy zostali pierwszymi trenerami w Asseco Prokomie i Anwilu i nic złego się nie dzieje. Natomiast na pewno nie powinno być tak, żeby cały sztab trenerski w klubie tworzyli obcokrajowcy. Musi tam być rodzimy szkoleniowiec.

Czy czuje się pan spełniony jako trener? Nie uważa pan, że mógłby prowadzić na przykład któryś z czołowych polskich klubów?

- Niewątpliwie tak. Miałem wypadek z Polonią Warszawa, dopiero wchodziłem do ligi, kiedy starsi polscy trenerzy byli  jeszcze zatrudniani w najlepszych klubach, a potem przyszła moda na obcokrajowców. Może i mam pewien niedosyt, ale ja lubię pracować, lubię koszykówkę. Na każdym poziomie można się bawić i cieszyć z tego, co się robi. Wracając do epizodu z Rybnika. Pracowałem z zawodnikami, którzy grali tylko w trzeciej lidze. Ze mną mieli okazję ją wygrać i do dziś jest to powód do miłych spotkań i wspomnień. Taka radość jest najważniejsza. Pewnie, że lepiej jest być mistrzem świata niż mistrzem podwórka, ale ja zaliczam się jeszcze do ludzi starej daty i sport pod każdą postacią sprawia mi przyjemność.