Z kart historii: Mieczysław Młynarski
fot. Jan Rozmarynowski

,

Lista aktualności

Z kart historii: Mieczysław Młynarski

90 punktów jednego zawodnika w spotkaniu ekstraklasy. Trudny dziś do wyobrażenia wyczyn figuruje w kronikach polskiej koszykówki od blisko 30 lat. Mieczysław Młynarski opowiada o swoim rekordzie i karierze pełnej strzeleckich popisów i życiowych zakrętów w pierwszej odsłonie cyklu "Z kart historii", którą przygotowuje specjalnie dla PLK.pl znany dziennikarz koszykarski Marek Cegliński.

,

Na zdjęciu: Styczeń 1979. Hala AWF na Bielanach. Mieczysław Młynarski (z prawej) w wygranym przez reprezentację Polski 95:89 finałowym meczu XX Turnieju Wyzwolenia Warszawy z Dynamem Moskwa. W środku Krzysztof Fikiel.

Snajper z Wałbrzycha

Miejsce i czas akcji: Wałbrzych, 10 grudnia 1982 roku. Mierzący 199 cm, 26-letni wówczas, skrzydłowy Górnika zdobył dla gospodarzy 90 punktów w meczu z Pogonią Szczecin (Górnik wygrał 133:109), poprawiając wyśrubowany już rekord Edwarda Jurkiewicza z Wybrzeża Gdańsk - 84 punkty z rozegranego 15 marca 1970 roku spotkania z Baildonem Katowice (110:70 dla Wybrzeża).

- Ten rekord zrodził się przypadkowo - wspomina dziś Mieczysław Młynarski. - Graliśmy normalny mecz ligowy. Do przerwy zdobyłem 44 punkty, więc drużyna mówi w szatni: skoro rzuciłeś już tyle, a do rekordu Jurkiewicza brakuje 40, to zagramy na ciebie. Ale przez tę zmianę nastawienia było mi tylko trudniej niż w pierwszej połowie. Koledzy zaczęli grać na mnie, a drużyna przeciwna robiła wszystko, żebym tego rekordu nie pobił. Trenerem Pogoni był wtedy mój były szkoleniowiec z Górnika Stanisław Rytko, który nakazał swoim zawodnikom: wszyscy z wałbrzyskiej drużyny mogą zdobywać punkty poza mną. Kryło mnie dwóch, a nawet trzech rywali, utrudniali jak mogli, ale jednak im się nie udało. Rekord utrzymuje się do dziś. Wtedy jeszcze nie było w koszykówce rzutów za trzy punkty, a ja w trakcie meczu często rzucałem z 6,5-7 metrów, więc dziś trzeba by było doliczyć z 10 punktów do tamtego osiągnięcia. Może i setka by pękła.

Buty numer 49

Urodził  się 17 maja 1956 roku w Resku na Pomorzu Zachodnim. Miał dwa lata, gdy rodzina przeprowadziła się do Bogatyni, by w 1972 roku przenieść się do Zgorzelca.
Jak Młynarski trafił do koszykówki?

- Jako młody chłopak ganiałem za każdą piłką: nożną, siatkową, koszykową i wszędzie sobie radziłem - wspomina. - Był moment, że dostałem powołanie do kadry Dolnego Śląska aż w trzech dyscyplinach - siatkówce, piłce ręcznej i koszykówce. Miałem 15 lat i musiałem wybrać. Ręczna i siatkówka nie za bardzo mnie interesowały, nudziły mnie treningi, więc zdecydowałem się na koszykówkę. Mając niecałe 17 lat, byłem już w kadrze Polski juniorów. Koszykówka dominowała już w szkole podstawowej w Zgorzelcu. Wuefu uczył nas Takis Kantzulis, nauczyciel greckiego pochodzenia, jej wielki zapaleniec. Wychwytywał chłopaków, którzy mieli predyspozycje, takich jak ja czy Jurek Binkowski. Powstała koszykarska szkółka, trenowaliśmy po lekcjach trzy razy w tygodniu. Później trafiłem też na zajęcia do klubu Turów do trenera Grucy. Trenerzy zwracali uwagę na moje duże stopy, bo to znaczyło, że sporo urosnę. Mając 13-14 lat, miałem rozmiar buta nr 46. Teraz noszę 49. Od najmłodszych lat miałem w związku z tym problemy ze znalezieniem odpowiedniego obuwia do chodzenia, nie mówiąc o sportowym. W Turowie skończyłem grać jeszcze jako junior. Miałem niespełna 18 lat, gdy przeprowadziliśmy się ze Zgorzelca do Wałbrzycha. Ja zostałem zawodnikiem Górnika, a rodzice otrzymali zatrudnienie i 120-metrowe mieszkanie.

Wymarzony debiut

Już w debiucie w ekstraklasie w barwach zespołu z Wałbrzycha Młynarski w spektakularny sposób zapowiedział swoje późniejsze osiągnięcia. Nikomu nieznany 18-letni skrzydłowy w meczu z utytułowanym Wybrzeżem Gdańsk zdobył 36 punktów. Ewenement na skalę światową. Ten rekord jest chyba jeszcze trudniejszy do pobicia niż niewyobrażalne dziś 90 punktów sprzed 30 lat. Był uzdolniony strzelecko jak mało kto. Na treningach wykonywał niekończące się serie rzutów z różnych pozycji i odległości od kosza. Ówczesny trener Górnika Andrzej Kuchar, prowadzący potem kadrę narodową, skonstruował nawet specjalne urządzenie, które sprawiało, że po każdym celnym rzucie piłka ponownie wracała w ręce lubiącego rzucać skrzydłowego.

- Musiał tylko trafić - opowiada Andrzej Kuchar. - Wtedy piłka spadała z obręczy prosto na ustawioną poniżej pod odpowiednim kątem ramę z rozpiętymi na niej wzdłuż i w poprzek gumami do ekspandera, odbijała się od nich i trafiała w ręce strzelca. Młynarski miał genialny talent rzutowy. Pamiętam, cztery razy w tygodniu zarządzałem trening strzelecki, w trakcie którego zawodnicy musieli oddać po trzysta celnych rzutów. Średnio zabierało im to od godziny do godziny i 15 minut, podczas gdy Mietkowi do wykonania zadania wystarczało 35-40 minut.

Młynarski czterokrotnie zdobywał tytuł króla strzelców polskiej ligi (1980-81 i 1983-84). Jest czwarty na liście najlepszych strzelców w historii polskiej ekstraklasy (8670 pkt w 327 spotkaniach, statystyki zliczane od 1976 roku). Górnik Wałbrzych ze swoim snajperem w składzie sięgnął po historyczne klubowe sukcesy: wicemistrzostwo Polski (1981), mistrzostwo (1982), potem jeszcze dwa drugie miejsca (1983 i 86).

- Srebrny medal zdobyty w 1981 roku z Górnikiem to dla mnie niezapomniany moment w karierze, najważniejszy - ocenia Młynarski. - Nigdy wcześniej nie stawaliśmy przecież na podium. Do tego momentu w blisko czterdziestoletniej historii klubu były tylko spadki i awanse. Wreszcie z trenerem Kucharem osiągnęliśmy historyczny sukces. To był pierwszy medal, mój i klubu. Później posypały się kolejne: złoty i srebrne, ale właśnie ten cenię najbardziej.

W drużynie Gwiazd Europy

W reprezentacji seniorów zadebiutował w 1975 roku i występował w niej nieprzerwanie przez dziewięć lat. Rozegrał 150 spotkań, zdobywając 2680 punktów. Został królem strzelców turnieju olimpijskiego w Moskwie w 1980 roku. W następnym sezonie był też najskuteczniejszym zawodnikiem mistrzostw Europy w Pradze z dorobkiem 185 punktów. Zaliczono go do wyróżniających się graczy tego turnieju, obok m. in.. Valdisa Valtersa, Anatolija Myszkina i Władimira Tkaczenki z mistrzowskiej drużyny Związku Radzieckiego, Drażena Dalipagicia i Mirzy Delibasicia, wicemistrzów z ekipą Jugosławii, Hiszpana Juana Antonio Corbalana oraz Micky Berkowitza z Izraela, chociaż Polska zajęła wówczas siódme miejsce, nie kwalifikując się do czołowej szóstki, która grała o medale. Przesądził o tym przegrany w decydujący mecz z Włochami, w którym Młynarski zagrał rewelacyjnie. W pierwszej połowie wręcz ośmieszył pilnującego go naturalizowanego Amerykanina Silvestra, uważanego za najlepszego obrońcę w Europie. W kilkanaście minut zdobył ponad 20 punktów, drużyna wyraźnie prowadziła. Złapał jednak dwa przewinienia i trener Jerzy Świątek zaraz posadził go na ławce. - Szkoda, że trener trzymał się swoich przesądów - mówi. - Ja zszedłem, role się odwróciły i przegrywaliśmy. Po przerwie wróciłem na boisko, ale już ciężko było odrobić straty w tym wyrównanym spotkaniu.

Turniej otworzył Młynarskiemu drogę do reprezentacji Europy. - Rozegrałem w niej cztery mecze - wylicza. - Zaproszono nas na okolicznościowy turniej do Turcji, graliśmy w Ankarze. Potem także w Hiszpanii, gdzie kończył karierę Luis Miguel Santillana. To był mecz kadra Europy kontra Joventut Badalona, z którym słynny Hiszpan się rozstawał.

Od Zagórskiego po Kuchara

- Przygodę z kadrą narodową zaczynałem jeszcze za kadencji legendarnego trenera Witolda Zagórskiego - wspomina. - To on powołał mnie, wówczas 18-latka, a także innych młodych, m. in. Eugeniusza Kijewskiego i Wojciecha Fiedorczuka na turniej we Włoszech. Później Zagórski odszedł, selekcjonerzy zmieniali się co chwilę i zmieniała się kadra. Wojtka wykluczyła kontuzja, ale my z Gienkiem byliśmy w niej cały czas, u wszystkich trenerów - łącznie z Andrzejem Pstrokońskim, Jerzym Świątkiem, Andrzejem Kucharem. Uczestniczyłem w trzech finałach mistrzostw Europy: 1979, 1981, 1983  i dwóch mistrzostwach grupy B. Najbardziej wspominam zajęcia w kadrze z trenerem Świątkiem. Z nim pracowałem najwięcej. Wtedy obowiązywał taki system, że praktycznie zaraz po zakończeniu sezonu - z początkiem kwietnia aż do końca września - mieliśmy niemal non stop zgrupowanie kadry, a później jeszcze miesiąc tournee po Stanach Zjednoczonych. Z trenerem Świątkiem co roku lataliśmy do USA, gdzie rozgrywaliśmy mecze z drużynami uniwersyteckimi albo z college’ami. Dosyć dobrze tam grałem, rzucałem dużo punktów. Miałem nawet propozycje gry w Stanach, ale byłem wtedy młodym człowiekiem, nie myślałem, żeby tam zostać. Ożeniłem się, mając niecałe 21 lat. Później, przy okazji meczu w kadrze Europy, ofertę złożył mi Real Madryt. Zapewniali, że załatwią mi hiszpańskie papiery. Nie zdecydowałem się, bo syn miał dopiero pół roku. 

Król Wałbrzycha

Młynarskiemu, najlepszemu koszykarzowi polskiej ligi w 1981 roku, sześciokrotnie wybieranemu do pierwszej piątki sezonu, wystarczało, że był doceniany w kraju i w Górniku, z którym zdobywał medale. Mógł czuć się królem Wałbrzycha.

- W 1977 roku dostałem z klubu talon na poloneza, jednego z pierwszych w mieście - opowiada. - Dla mnie, młodego chłopaka, to był wówczas najlepszy samochód. Zresztą innych nie było: polonezy, łady, polskie fiaty i nic więcej. Wałbrzych wyglądał wtedy zupełnie inaczej niż teraz. Miasto tętniło życiem. Wszystkie kopalnie były czynne. W dniu wypłaty po godzinie 15 Wałbrzych był okupowany przez górników. Dziewczyny z całej Polski się zjeżdżały, żeby poszaleć... Teraz to jest wymarłe miasto. Nic się nie dzieje. Kopalnie pozamykane. W rynku było kiedyś osiem restauracji, teraz nie ma żadnej. To już nie ten Wałbrzych.

Emigracja i powrót

Młynarski opuścił go w 1987 roku, po 14 sezonach w Górniku. Zaliczył jeszcze krótki epizod w Lechu Poznań, po czym wyjechał do RFN, gdzie spędził kilka sezonów w SVD 49 Dortmund.

- Wyjechałem nie do końca legalnie. Nie miałem zgody. W Lechu załatwili mi paszport. Pojechałem do Niemiec niby na testy i już nie wróciłem. Jako obywatel zostałem niby legalnie, ale jako sportowiec nie. Nie mogłem grać w żadnym klubie, bo nie miałem zgody FIBA. Dopiero gdy sprawa się przedawniła, zacząłem grać w III lidze. Rzucałem średnio 40 punktów na mecz. Awansowaliśmy bez problemu do drugiej, potem do pierwszej ligi. Kończyłem zawodniczą karierę w wieku 37 lat. Grając w Dortmundzie, prowadziłem równocześnie grupę młodzieżową, później zostałem pierwszym trenerem. Na koniec pobytu w Niemczech na trzy lata przeniosłem się do Hagen, gdzie byłem grającym trenerem w drużynie amatorskiej. To już była zabawa.

W 1999 roku wrócił do Wałbrzycha, na stare śmieci. Prowadził w Górniku zespoły juniorskie. W sezonie 2008/2009 próbował ratować chylącą się ku upadkowi drużynę seniorów przed degradacją z ekstraklasy. Nie udało się. Dziś wraz z Ewą Smaglińską prowadzi III-ligowy KK Wałbrzych.

- Czy moja kariera mogła się potoczyć inaczej? Zawsze mówię, że nie ma co żałować tego, co było. Pewnie, każdy po latach jest mądrzejszy. Gdyby człowiek, tak jak to jest teraz, mógł wyjechać wcześniej zagranicę, zmierzyć z lepszymi, nie obawiając się dyskwalifikacji ze strony klubu czy związku... My jednak byliśmy zdani tylko na duszenie się w krajowym sosie. W sporcie zrobiłem prawie wszystko, co mogłem. Grałem w kadrze, w klubie byłem na każde wezwanie, ale może nie zawsze traktowałem swoją karierę na serio. Byłem jednym z najlepszych koszykarzy w Polsce. Wiedziałem, że czy będę robił to czy tamto, i tak będę najlepszy. Na treningach się przykładałem, dużo trenowałem indywidualnie. Ale podchodziło się do tego różnie, raz luźniej, raz mocniej. 

- Mietek miał genialny talent, ale też, nazwijmy to w ten sposób, różne zainteresowania pozasportowe - ocenia Andrzej Kuchar. - Nie pracował dodatkowo nad elementami, które mogłyby spowodować, że byłby zawodnikiem światowej klasy. Miał szanse dorównać reprezentantowi Jugosławii Drażenowi Dalipagiciowi, uważanemu wtedy za najlepszego skrzydłowego w Europie. Tamten trafił potem do Realu Madryt, grał w lidze włoskiej, ale zdecydowanie lepiej bronił, był lepiej przygotowany fizycznie i wytrzymałościowo.